Zaczęłam pisać od nowa. Zdałam sobie sprawę, że przez ten cały czas powstało zbyt wiele rozbieżności pomiędzy pierwszą wersją, a tym, co wychodziło w ostatnich. Tak się niestety dzieje, kiedy historia jest tworzona na bieżąco, a taki mam zwyczaj. Nie potrafię zaplanować z szczegółami planu wydarzeń, a nawet postaci. Czasami w trakcie pisania wpadam na nowy pomysł, co skutkuje nieścisłościami. Ale, że historia prawie dobiegła końca w moich notatkach, to teraz mogę wziąć się za przepisywanie całości.
Dwa drapieżne ptaki kołowały na lekko zaróżowionym, wieczornym niebie. Zataczały leniwe półkola. Trzynaście, naliczyła Uttar.
— Chciałabym móc latać — wyrwało się jej na głos. Ta myśl była zupełnie niespodziewana, ale całkowicie szczera. Nie musiała spoglądać na siedzącą obok niej przyjaciółkę, bo trafnie odgadnęła jej reakcję.
Wania nie podzielała jej frustracji spokojnym, nudnym życiem Nowicjuszek w zapomnianej przez Jaśniejącego dziurze, znanej jako Oyi. W przeciwieństwie do Uttar mogła poszczycić się wszystkimi oczekiwanymi cnotami przyszłej Zakonnicy. Skromność, pracowitość, posłuszeństwo.
Właśnie taka powinna być posłanniczka Jaśniejącego i taka właśnie była Wania. Uttar nie znała nikogo bardziej pasującego do obrazku przykładnej siostry, mimo to właśnie w niej znalazła przyjaciółkę.
— To musisz zrezygnować z wieczornych, miodowych ciasteczek, które chowasz pod łóżkiem — odparła Wania. — Ptaki muszą być chude.
Uttar prychnęła, choć na samo wspomnienie ulubionego przysmaku naciekła jej ślinka do ust. Łakocie stanowiły rzadki dodatek, chyba, że miało się lepkie palce i brak samozaparcia. Wówczas nic nie stało na przeszkodzie, żeby zakraść się do kuchni.
— One przynajmniej mogą stąd odlecieć — mruknęła, obserwując, jak jeden z ptaków odrywa się od towarzysza i rusza w stronę ośnieżonych czubków gór. To od ich prastarej nazwy ochrzczona całą okolicę. Oyi. Słowo, które dziś już nic nie znaczyło. Wzbudzało jednak fascynację podszytą strachem przed Plugawymi Bóstwami, które zamieszkiwały Puszczę i jaskinie. Nikt jeszcze nie nadał im imienia i niewielu śmiałków w ogóle porywało się na badanie okolicznych terenów. Wznoszenie w takim miejscu Klasztoru nie miała większego sensu, uważała Uttar. Poza małą wioską w dolinie i kamieniołom, gdzie zsyłano skazańców nie istniała żadna większa osada ludzka. Największe miasta, Złote Kolce, znajdowało się miesiąc drogi stąd.
— Nie jesteśmy więźniami, Uttar. Możemy w każdej chwili zrezygnować. — Na te słowa aż się poderwała z trawy. Wania siedziała tuż obok, ale wpatrywała się w szare mury Klasztoru.
— Złamanie przysięgi kończy się egzekucją — odparła cicho, jakby jabłoń pod którą odpoczywały mogła ją usłyszeć.
— Dla wielu śmierć to jedyna możliwa wolność. — Obie bezwolnie skierowały spojrzenia w stronę gór. U ich podnóża więźniowie codziennie umierali z wycieńczenia wydobywając kamienie. Bezcelowy trud, bo surowca użyto jedynie do budowy Klasztory i świątyni, a całe sterty nieobrobionego kamienia leżały tuż za obozem. Wywózka do kamieniołomów Oyi była karą śmierci. Nikt stąd nie powracał. Nikt nie uciekał. A Klasztor stanowił podobny twór, lecz dla kobiet z zamożniejszych rodzin. To tutaj szlachta ukrywała mniej udane krewne. Wdowy, stare panny, dzieci z nieprawego łoża. Ona i Wania trafiły tu w podobnym czasie, choć dzieliło ich pięć lat różnicy. Uttar w starszej, poważnej dziewczynce odnalazła wsparcie. Mogły tylko podejrzewać, że ich przeszłość należało do typowych scenariuszów. Spłodzone przez szlachcica, który nie chciał, żeby jego romans się wydał, odesłał małe dzieci z dala od cywilizacji. Tu nikt nie pytał o nazwisko i pochodzenie.
CZYTASZ
Królestwo Jaśniejącego Dnia
FantasyUttar jest gotowa poświęcić wszystko dla ratowania przyjaciółki. Poświęcić życia ludzi, których miała za rodzinę i miejsce, które było jej domem. W wyniku złych decyzji zostaje wplątana w śmiertelnie niebezpieczną grę, której stawką jest królestwo...