Ostatnie słowa Herolda Mroku echem odbijały się od ścian zasnutych mgłą strachu i oparami niepewności umysłów. Od słów nie można było się uwolnić. Ostre, twarde, zimne i bezlitosne jak ostrza wbijały się w miękkie tkanki myśli, tnąc, siekąc oraz rwąc na strzępy napotkane na swej drodze żałosne próby oporu. Pozostawiały po sobie tylko ziejące grozą dziury-wiecznie krwawiące blizny mające już na zawsze odcisnąć straszne piętno swego jestestwa w umysłach walczących. Słowa były nieodparte. Można było zatykać uszy, krzyczeć, płakać, drzeć włosy z głowy razem z kawałkami skóry w krwawym rytuale grozy i rozpaczy. Można było zaciskać mocno dłonie na ostrzu w nadziei, iż nagły ból nieco rozproszy tą paskudną, słodką mgłę niemocy i rozpaczy, która krępowała nie tylko ruchy, lecz nie pozwalała również logicznie myśleć. Można było, jak sugerował ociekający słodyczą głos Herolda, poddać się. Tak po prostu. Bez walki. Wystarczyło tylko powiedzieć jedno, proste tak, otwierając przed zmierzającym ku Krainom hordom potworów wrota. I tyle. Odrzucić dumę i honor, podobnie jak pokonany rycerz odrzuca na bok miecz, padając na ziemię. Bo, powiedzmy sobie szczerze, jakie szanse mogli mieć oni? Tak do bólu zaskoczeni i nieprzygotowani na atak odwiecznego wroga, o którym poprzez mijane tysiąclecia zdążyli... zapomnieć? Niestety, wyłaniające się wśród fosforyzujących fioletowych płomieni żądne krwi człekokształtne stwory nie zapomniały. I do bólu, tak straszliwie pragnęły upragnionej, wymarzonej zemsty. Zemsty, dzięki której zniosły wbrew swej naturze cierpliwe oczekiwanie w pozornie martwym bezruchu. Zemsty, która pozwoliła ocalić ich stojące na skraju przepaści resztki woli i świadomości w mrocznych odmętach Pustki. Zemsty, która po tylu tysiącleciach, wreszcie miała się dokonać...
***
Słowa były wszechobecne. Słyszał je walczący lud na lodowej pustyni, słyszały waleczne walkirie na wysuszonej do cna, Nemeryjskiej ziemi. Słyszeli żeglujący śmiałkowie po wiecznie wzburzonym i nieprzebytym morzu Arakh, które zachłannie próbowało zagarnąć w morskie głębiny wzniesione na szczytach klifów nadmorskie domy i karczmy, raz po raz uderzając zaciekle w skały. Słyszał je również wyglądający przez okno onieśmielającego swym blaskiem i przepychem najjaśniejszego, najwspanialszego i najbogatszego we wszystkich Siedmiu Sprzymierzonych Krainach pałacu, jaki kiedykolwiek został stworzony ludzką ręką, Lucien. Lyrijski król, który z krzywym uśmiechem na upiornej blado trupiej twarzy przypominającą bardziej oblicze antycznego marmurowego posągu niż żywej ludzkiej istoty obserwował, jak jego strzelcy padają trupem raz po raz przeszyci gradem śmiercionośnych wystrzałów, które jak grad spadły na nich z nieba, plamiąc szkarłatną krwią lśniące nieskazitelną bielą kamienie muru. Przechylił lekko głowę, podążając spojrzeniem za szkarłatną rzeczką krwi, leniwie skapującą ze szczytu muru. Wyglądało to zupełnie tak, jakby śnieżnobiały mur ronił krwawe łzy rozpaczy po poległych wojakach, którzy z taką czcią i oddaniem walczyli o każdy jego skrawek, pilnując, by nie tknęła go ręka wroga. Teraz spoczywali oni spokojnie gdzieś tam, w dole, przykryci całunem utkanym z prochu i pyłu. Lyrianie jednak nie zamierzali pozostawać dłużni, oj nie. W ich sercach zrodziła się wrząca jak lawa samego Flegetonu nienawiść, którą podsycał raz po raz bezbrzeżny żal. Na jedną, wielką masę skołtunionych pod stopami muru walczących spadł oczyszczający deszcz białych jak śnieg strzał. Tak, Lyrianie rzewnie opłakiwali swych poległych towarzyszy. A wraz z nimi równie żarliwie płakał lyrijski mur, krwawymi łzami smutku.
***
Jeden z łuczników stacjonujących na murze zamarł w bezruchu. Z jego piersi niby kolce wystawały groty fosforujących fioletowym blaskiem strzał wroga. Jedna z nich przeszyła oczodół, przechodząc na wylot czaszki. Łuk wraz z nałożoną na cięciwę strzałą opadł na ziemię, roztrzaskując się o bruk na maleńkie kawałeczki. Cóż to była za strata! Srebrzysta strzała wiernie czekała! Wystarczyło tylko ułamek sekundy wcześniej rozluźnić palce, wypuścić ją równocześnie z jej towarzyszkami by mogła wraz z nimi dumnie szybować w przestworzach glorii i chwały będąc jedną z wielu łez w nieskończonym korowodzie gniewu i rozpaczy. Niestety, los okrutnie zadrwił z młodego, niedoświadczonego chłopaka, postanawiając jego samego posłać w wir kołtuniących się ciał. Łucznik, podobnie jak mająca to uczynić strzała, wziął udział w śmiertelnym locie. Spadał, a wysoko nad nim jak gwiazdy spadały srebrzyste strzały, szepcząc między sobą. Spadał, podobnie jak one gnając w przestworzach ku skłębionej masie ciał. Tylko leciał tak jakoś dziwnie. Tak bezwładnie, ociężale. I tak ciężko spadł. A one, srebrzyste gwiazdy opadały lekko zwinnie, z gracją, miękko, jak płatki śniegu. Nie powinno cię tu być, szeptały złośliwie strzały. Nie powinno, chłopaczku. Nie umiesz spadać, oj, wcale nie umiesz. Lecisz na łeb na szyję i jak głaz padasz prosto u stóp ów cudownego, lśniącego muru. Tyle że głazy po zetknięciu z twardym brukiem nie wydają z siebie dziwnego „plask", Ale to nic, przecież nikt nie zauważył...
CZYTASZ
Pakt Ciemności i Popiołów
FantasíaOto nadciąga. Niszcząca światy, siejąca niezgodę, zamęt i niepewność w sercach, Ciemność - zwiastunka pradawnego Zła. Światy pięciu pierwotnych ras zaczyna powoli ogarniać spustoszenie, a każdy na próżno próbuje znaleźć winowajcę odpowiedzialnego z...