{MIRANDA}
SOBOTA, 7 CZERWCA
Zaczęłam płakać, kiedy Juliette i Melissa ruszyły wspólnie na Gregory'ego, gdy ten odrzucił na ziemię atakującą go Emmeline. Susannah natychmiast pobiegła w jej kierunku, ale jakiś chłopak o piaskowych włosach stanął jej na drodze i zaatakował płomieniami. Dosłownie. Rzucił w bliźniaczkę Emmeline kulą ognia, jakby był miotaczem baseballowym. Dziewczyna w ostatniej chwili uniknęła ataku, wyciągnęła rękę i rzuciła facetem w dal, trafiając nim – prawdopodobnie niechcący – w kamienne groby. Następnie pobiegła do Emmeline i pomogła jej wstać. Niedaleko nich niejaki Adrian odgrodził ogniem swoich przyjaciół, Ruby i Michaela. Dziewczyna wciąż gapiła się na zwijającą się na ziemi z bólu Hinduskę, a ja doznałam nagle przebłysku. Zdałam sobie sprawę, że to Ruby sprawiała, że pomocniczka Gregory'ego cierpiała.
Stałam tam jak słup soli i tylko się przyglądałam. Starałam się niepostrzeżenie wycofać w stronę najbliższych grobów, czyli miejsca spoczynku niejakich Chestersonów i Albertsów, i ścieżki prowadzącej między nagrobkami, ale paraliżował mnie strach. Obserwując ten chaos, zdawałam sobie sprawę, że nie byłam stworzona do takich sytuacji. Nie umiałam pozbyć się przerażenia, bo coś takiego pierwszy raz w życiu rozgrywało się na moich oczach. Nie potrafiłam nawet wypełnić swojego zadania. Szlochałam tylko i zaraz opadłam na ziemię, starając się zebrać do kupy.
Samantha wyczarowała grube pnącza, które otoczyły nogi chłopaka, z którym walczyła. On natomiast odpowiadał jej lodowymi atakami. Jego moc przypominała mi magię prezentowaną przez jedną z bohaterek Krany Lodu (to było dość zabawne, że właśnie to przyszło mi na myśl) – lód początkowo rozprzestrzeniał się po powierzchni brukowanego chodnika, by w punktach najbliższych Samancie zmieniać się w długie i ostre kolce odrastające od ziemi. Czarownica zwinnie ich unikała, kilka razy teleportując się z miejsca w miejsce. W tym czasie Yvonne i jakiś inny chłopak turlali się po ziemi, okładając się pięściami z krzykiem. Hinduska wciąż krzyczała, a chłopak i blond włosa piękność nadal nad nią stali, nie wiedząc jak jej pomóc. W pewnym momencie chłopak rzucił okiem w moim kierunku, a nasze spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Zadrżałam i w końcu wzięłam się w garść. Płakanie nic i tak by mi nie pomogło.
Ruszyłam na kolanach w stronę grobów, odliczając w myślach. Próbowałam uspokoić szalejący oddech i drżenie rąk, ale nic to nie dawało. Próbowałam mniej więcej rozeznać się, w jaki sposób mogłabym dostać się do krypty Wrightów, ale byłam jeszcze zbyt roztrzęsiona, by logicznie myśleć. Najpierw potrzebowałam usunąć się jak najdalej od całej tej walki.
Przeciskałam się między grobami, czując, że spodnie na moich kolanach darły się na strzępy. Moja skóra w tamtym miejscu zapewne była już poobdzierana, ale niezmordowanie dążyłam nadal do celu. Doskonale widziałam, że tuż za drugim rzędem grobów ciągnęła się kolejna alejka grobowców i krypt, a za następnymi dwoma jeszcze kolejna. Cmentarz nie miał skomplikowanego rozmieszczenia, więc podejrzewałam, że mogłabym po prostu wyminąć walczących. Bałam się jednak, bo zostałam chwilę temu zauważona przez jednego z popleczników Gregory'ego. Fakt, że nie miałam żadnej ochrony nie pomagał mi się uspokoić.
Przeszłam bez większych problemów do następnej alejki i na chwilę się przytrzymałam. Kilka metrów na prawo ode mnie znajdowało się skrzyżowanie równoległe go tego, na którym walczyły wiedźmy z Gregorym. Rozważałam przejście jeszcze dalej między grobami, ale zastanawiałam się też, czy nie lepiej byłoby po prostu przeciąć je szybko na wskroś i ewentualnie pobiec dalej do krypty Wrightów. Byłam kiepskim strategiem i nie umiałam radzić sobie z nadmiarem buzujących we mnie emocji. Najchętniej znów wpadłabym w histerię, ale nie mogłam sobie na to pozwolić.
CZYTASZ
The Witching Hour
ParanormalDRUGI TOM SERII O IZOLOWANYCH Mabsfield ciężko jest się podnieść po tragedii, która nawiedziła miasto rok temu. Mieszkańcy patrzą na siebie z rosnącą nieufnością, a w rodzinie Maxwellów dochodzi do rozłamu, który może wpłynąć na całe miasteczko. Na...