Wjeżdżamy na teren uczęszczanego miejskiego kurortu. Wszędzie, gdzie spojrzę, widzę, a raczej słyszę głośnych turystów - niczym nieskrępowanych , roześmianych, pełnych energii. Młode kobiety i mężczyzn wracających z Jaffa Port, ubranych w plażowe stroje i japonki. Starszych ludzi w większych grupach, którzy są oprowadzani przez krzykliwą przewodniczkę. Ze wszystkich leje się pot, przy czym każde z nich posiada identyczny słomkowy kapelusz z logiem biura podróży. Przytłoczeni upałem, a jednak z entuzjazmem fotografują widoki, wesoło ze sobą rozprawiając. Zagłuszają przewodniczkę, przez co ta krzyczy jeszcze głośniej.
Tu, w Tel-Avivie, życie pulsuje turystycznym chaosem - przyglądam się mu z ociężałą obojętnością. Czuję się zmęczona. Nie mam ochoty na to patrzeć. Z lekką niechęcią myślę o miejscu, w które kieruje się podstawiony przez Jakuba kierowca. Jerozolima - miasto z Instytutem Jad Waszem. Właśnie tam mam pojawić się jutro w celu złożenia oświadczenia.
Wychylam się nieco przez okno. Gorący wiatr owiewa mi twarz, wysusza oczy. Latem nigdy nie jest tu inaczej. Zawsze gdy jestem w Izraelu, gorąco i susza drażni mnie nieznośnie, choć nigdy nie zastanawiałam się dlaczego nie dostaję zaproszeń zimą - byłoby to zdecydowanie lepszym pomysłem. Izraelskie niebo - pod nie wracam nieustannie.
- Może zamknęłaby pani okno, pani Ginsberg. Włączyłbym klimatyzację i będzie dużo chłodniej - z zamyślenia wyrywa mnie głos kierowcy.
- Jest w porządku, panie Symansky, chcę zostawić otwarte.
- Jak Pani sobie życzy - odpowiada i patrzy na mnie w lusterku nad górną szybą.
Przystojny chłopak z tego Symanskego. Ma lekko zawadiacki, chłopięcy wygląd - urzekający krzywy uśmiech i oczy błyszczące jakby szelmowsko. Włosy pięknie wystylizowane - "na żelu" - chyba tak ten typ fryzury określa moja wnuczka Nina. Jak się dowiedziałam od Jakuba, jest to jakiś nasz bardzo daleki krewny. Jakub niedawno zaczął intensywniej poszukiwać związków rodzinnych łączących go z ludźmi rozsypanymi po całym świecie. Symanscy powinni być kimś od strony mojej siostry, jeżeli dobrze go zrozumiałam. Jakieś małżeństwo z Polakiem. Piąta woda po kisielu, krótko mówiąc.
- Przypomnij mi proszę swoje imię, kawalerze - ze śmiechem zagaduję.
- Oliver, pani Ginsberg, nazywam się Oliver.
Ciekawe, jaka jest jego historia - Oliver ma jasne proste włosy i ani śladu orlego nosa, nie widać po nim żydowskich korzeni.
- Teraz już będę pamiętać, Oliverze, obiecuję.
Oliver śmieje się z grzeczności i z powrotem przenosi oczy na jezdnię, skupiając się całkowicie na prowadzeniu samochodu. Dziwne, jego obecność powoduje u mnie zarówno nadzwyczajnie dobry humor, jak i pewną, ledwie wyczuwalną nutkę goryczy. Jakby tęsknotę. Melancholię. Wspomnienia? Sama nie wiem.
W jednej chwili dociera do mnie, że Oliver mi go przypomina. Jego - wysokiego blondyna, z tymi samymi ognikami w oczach, z podobnym zawadiackim uśmiechem. Jego - w mundurze SS.