9. Usiłowałem zapomnieć.

292 13 0
                                    

Ace Moyer

Trzymając jedną dłoń na skórzanej kierownicy, a drugą zmieniając bieg, kierowałem się na wschód miasta. Nie chwaliłem się swoim powrotem na prawo i lewo, ale wiadome było, że wieść rozejdzie się z prędkością światła nawet bez mojej pomocy.

Do Nashville przyjechałem w środę wieczorem, bo chociaż planowałem powrót w nocy z czwartku na piątek, miałem do załatwienia parę starych spraw, które w większości udało mi się skończyć. No prawie.

Telefon leżący na sąsiednim fotelu zawibrował, informując mnie o przychodzącej wiadomości. Przeniosłem na niego spojrzenie, chwytając go do ręki i odblokowując.

Od: Prezes

Sanders Ferry Park. Pieniądze przeleję później.

Zgodnie z dostarczonym mi adresem, z głównej drogi skręciłem w prawo, zjeżdżając na starą, zniszczoną drogę w kierunku Hendersonville.

To nie było trudne. Miałem kogoś tylko zastraszyć. Chciał porozmawiać, bo dowiedział się, że wracam, a miał długi. Także jechałem na „rozmowę". Szkoda tylko, że nie domyślił się, jakie metody rozmowy stosowaliśmy.

Nie ruszało mnie to. Zbyt wiele w życiu przeszedłem, by zależało mi na losie drugiego człowieka. Ludzie byli fałszywi, więc nie zasługiwali na troskę. Trzeba było radzić sobie samemu, a nie żyć nadzieją, że w kryzysowym momencie otrzymamy od kogoś pomoc.

Nadzieja była jedynie iluzją. Jednak ludzie ślepo jej wierzyli, kończąc na dnie.

Wraz z pojawieniem się na horyzoncie tabliczki z zakazem wjazdu, zwolniłem. Nie miałem zamiaru stosować się do przepisów, ale wolałem zachować dyskrecję. Zaparkowałem na małym, pustym parkingu przy parku, tak, żeby czarny Chevrolet SS nie był widoczny z ulicy. Wysiadłem bez pośpiechu, zamykając cicho drzwi i oddaliłem się w stronę cmentarza, ukrytego za drzewami.

Nie było tu żadnej żywej duszy, co działało na moją korzyść, bo oznaczało to zerową ilość świadków. Nie miałem zamiaru niepotrzebnie pakować się w kłopoty. I tak z pewnością policja miała na mnie oko.

No cóż. Bywa.

Zobaczyłem opierającego się o jedno z drzew w pobliżu człowieka, który mógł być w moim wieku bądź niewiele starszy. Wiek nie grał roli. Wiedziałem, że i tak mam nad nim przewagę.

Zazwyczaj Prezes wysyłał do brudnej roboty swoich „przygłupów", którzy nie mieli wysokiego poziomu inteligencji, ale bywało, że i ja ruszałem w teren. Różnica pomiędzy mną a nimi była taka, że oni podporządkowywali się mu całkowicie, a ja decydowałem sam za siebie.

Już kiedy odległość między mną a gościem, który na mnie czekał wynosiła nie więcej niż trzy metry, rozpoznałem go.

To był Scott Greyson.

O ile dobrze pamiętałem, potrzebował dużej sumy pieniędzy, więc z konieczności zatrudnił się u Prezesa. Szkoda tylko, że nie przeczytał umowy, którą z nim zawarł i do teraz zalegał z pieniędzmi. Ja nie podpisywałem żadnych umów, więc nie byłem do niczego zobowiązany. I jako jeden z niewielu naprawdę szanowałem Prezesa, bo był to bardzo sprytny i mądry człowiek, choć bywał także okrutny. Ale przecież nikt nie jest idealny.

— Myślałem, że przyślą... kogoś... kogoś innego — wyjąkał na mój widok Scott.

Spodziewał się kogoś, kogo uda mu się oszukać? Był mną rozczarowany?

Oj, przykro mi.

Gdybym potrafił pokazywać emocje przewróciłbym oczami i zaśmiał mu się w twarz. Jednak nie mogłem tego zrobić.

The dark prince ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz