1 dzień przed

557 57 15
                                    

Ostatni dzień.

Niedziela.

Naprawdę ciężko wyobrazić sobie moją ekscytację.

Nie miałem pojęcia, że można tak bardzo cieszyć się z samobójstwa.

Wszystko mam już zaplanowane.

Ostatnie zamykam kopertę i podpisuję ją. Liczę, że ktoś ją otworzy i uszanuje coś na wzór mojej ostatniej woli, co zrobić z moimi rzeczami. Moje ubrania, książki czy sprzęty ja pewno się komuś przydadzą. Matka może sobie zabrać co tylko będzie chciała, nawet pieniądze, których nie wpłaciłem chwilę temu na fundację, ale nich wszystko inne odda potrzebującym do jakiegoś domu dziecka czy czegoś w tym stylu. Może moje rzeczy, które nie będą mi już potrzebne komuś pomogą, a na pewno się przydadzą. Takie rzeczy zawsze się przydają.

Biorę w dłoń kupioną wczoraj wizytówkę i uważnie się jej przyglądam. Oh, jak ciężko było ją zdobyć. Potrzebowałem szczególnie tej.

Potrzebowałem tej, na której będzie widać najwyższy budynek w mieście.

Z uśmiechem biorę pierwszy lepszy marker w dłoń i zaznaczam małym kółeczkiem dach, na którym za kilkanaście godzin skończę swoje życie.

W ten sposób szkoła dowie się, że Lloyd Garmadon odebrał sobie życie.

Wsadzam ją do ozdobnego pudełka, które udało mi się znaleźć w sklepie i kładę tam też puste pudełko po lekach, które kupiłem w aptece. Listki leku schowałem sobie do szafki, wyciągnę je rano do bluzy, kiedy będę szedł na dach.

Pudełko zamykam, a na dodatek obwiązuję zieloną tasiemką. Lubię zielony. To mój ulubiony kolor.

Może być żywy, energiczny, symbolizować energię, życie, jasna jego barwa napawa energią, sygnalizuje dobrą drogę, którą należy podążać. Jednak kiedy do czystej zieloni znaczącej życie dodamy czarny, śmierć, wszystko wydaje się przybrudzone, niechciane, mętne jak muł w jeziorze, którego nikt nie chce dotykać.

Zielony to piękny kolor.

Najciszej jak tylko się da wychodzę z mieszkania. Nie będzie mnie tylko kilka minut. Kai wcale nie mieszka tak daleko, jak mógłby się wydawać. Może to przez skrót, który udało nam się wynaleźć, kiedy byliśmy dziećmi.

To właśnie u Kai'a spędzaliśmy najwięcej czasu, bo w przeciwieństwie do mnie mieszka w wolno stojącym domu z ogrodem, na którym uwielbialiśmy się bawić.

Byłem tam tyle razy, że jestem w stanie trafić tam z zamkniętymi oczami, więc kiedy staje w końcu przed jego domem, w niedzielny wieczór, kiedy słońce już dawno zaszło, bierze mnie coś na wzór nostalgii.

I nawet przez chwilę przechodzi mi przez myśl, że może nie powinienem tego robić i znaleźć lepsze rozwiązanie swoich problemów. Szybko jednak rezygnuję z tych myśli, pukając w drzwi.

Z pewnością nikt z domowników nie spodziewał się, że ktoś zapuka w ich drzwi o takiej godzinie. A jednak. Proszę bardzo, oto jestem.

Spokojnie, będziecie mnie jednej oglądać ostatni raz w życiu. Moim oczywiście. Mam dzieje, że Kai będzie w stanie zobaczyć moje zmasakrowane ciało, jeśli nie na żywo, to chociaż na jakimś zdjęciu, które rozejdzie się po szkole. Ta szkoła jest tak zjebana, że to jest naprawdę prawdopodobny scenariusz.

Otwiera mi Nya, młodsza siostra mojego byłego najlepszego przyjaciela. Pamiętam jednak, że kiedy wiedziałem ją po raz ostatni była o wiele młodsza. I nie miała na sobie tyle makijażu, ile ma w tym momencie.

— Jest Kai? — pytam od razu, nawet nie witając się z dziewczyną. Nie jestem nawet w stanie stwierdzić, czy mnie w ogóle pamięta.

— Jest. Zaczekaj — odpowiada obojętnie, a potem kieruję się po schodach na górę, krzycząc na całe gardło najgłośniej jak tylko się da — Kai, pacanie. Ktoś do ciebie.

Słyszę jak ktoś schodzi po schodach, kiedy szatyn staje przede mną, zapominam wszystkiego, co powinienem mu powiedzieć.

Po prostu daj paczkę i uciekaj — podpowiada mi głos w mojej głowie, najprawdopodobniej rozsądek, a ja postanawiam go posłuchać.

— Czego chcesz? — pyta zaskoczony, opierając się o framugę otwartych drzwi, dając mi tym samym do zrozumienia, że nie mam nawet prawa liczyć, że mnie wpuści do środka. I dobrze. I tak nie miałbym ochoty tam wejść.

— Um, cześć — zaczynam spokojnie, i od razu unoszę małe pudełko, by chłopak mógł je wziąć w dłoń.

— Co to jest?

— Naprawdę jesteś takim idiotą? To prezent. Z okazji zakończenia naszej przyjaźni.

Pominę fakt, że moja przyjaźń z nim zakończyła się kilka lat temu, ale to niczego nie zmienia. Wciąż chce mu to dać.

— Jesteś gdzieś stuknięty — komentuję cicho, chcąc się zabrać za otwieranie paczki teraz.

— Poczekaj — wołam szybko — Nie otwieraj tego teraz. Weź to do szkoły, otwórz tam. Proszę.

Kai patrzy na mnie zaskoczony, zupełnie jakby nie miał pojęcia co się dzieje. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do takiego typu gestów i dziwnych próśb. Chcę jednak, żeby jak największej osób zobaczyło jego minę, moje miejsce śmierci, leki, które mi pomogły, a także by jak najwięcej osób zobaczyło, że Kai w dużym przypadku przyczynił się do tej tragedii.

Niech moja śmierć nie pójdzie na marne. Niech nauczyciele w końcu zobaczą, jak Kai wraz z kolegami nie dają żyć pewnej głupie. Inaczej prędzej czy później szatyn zacznie swoich wyborów, a potem zostanie opluwany, zupełnie jak ja przez Akitę.

Z pewnością nie jest to fajne uczucie. Nie chcę, żeby Kai skończył z ogromnym poczuciem winy na karku.

— Naprawdę jesteś dziwny. Z roku na rok — wzdycha. — Ale nich ci będzie.

— Dzięki. Nie masz pojęcia, jak bardzo jest to dla mnie ważne — zaskoczony marszczy brwi w odpowiedzi, więc od razu zaczynam się odsuwać, chcąc wrócić do siebie, napawać się chwilami życia, które mi zostały. — Byłeś dobrym przyjacielem, Kai. Potem ci tylko odwaliło. Proszę, zmień towarzystwo. Cześć.

Robię kilka kroków z ciężkim sercem na klatce. Ja naprawdę to zrobiłem! Naprawdę mu to dałem! Teraz zdecydowanie nie ma już odwrotu.

— Lloyd — słyszę, więc od razu odwracam się w stronę chłopaka, którzy przez cały czas nie zmienił pozycji. — Przepraszam. Nie byłem dobrym przyjacielem. Kiedy twój ojciec... no wiesz.

— Tak, wiem — kiwam szybko głową.

— Potrzebowałeś wtedy przyjaciela. A ja nim nie byłem.

— Spoko, nic się nie dzieje. Wybaczam ci.

To nie do końca prawda, ale wiem, że nie chciałby usłyszeć tego samego co ja od Akity. Powiem, że mu wybaczyłem, żeby jemu zrobiło się lżej na sercu, jeśli w ogóle jeszcze je ma. Moje słowa i tak tracą już wartość z każdą mijającą godziną. Jeszcze trochę i będę leżącym na chodniki zimnym, zakrwawionym, może połamanym ciałem.

— Ty też byłeś dobrym przyjacielem — dodaje szatyn, na co odpowiadam naprawdę szczerym uśmiechem. To jest to, czego potrzebowałem. Potrzebowałem, żeby ktoś nazwał mnie dobrym przyjacielem, nawet jeśli to nie jest prawda. — I, no wiesz, wszystkiego najlepszego.

Tym razem to ja odchodzę wolnym spacerem, nie spiesząc się do miejsca, które będę jeszcze nazywał domem.

Urządzam sobie ostatni nocny spacer, spać i tak nie muszę. Za kilka godzin wyśpię za wszystkie czasy. 

𝓞𝓼𝓽𝓪𝓽𝓷𝓲𝓮 7 𝓭𝓷𝓲 𝔃 𝔃𝔂𝓬𝓲𝓪 𝓛𝓵𝓸𝔂𝓭𝓪 𝓖𝓪𝓻𝓶𝓪𝓭𝓸𝓷𝓪Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz