Mam na imię Ola i od urodzenia mieszkam w maluteńkim, ale malowniczym miasteczku, tutaj właśnie dzieje się cała historia. Do ciekawszych elementów tej niepopularnej miejscowości zaliczam piękny, zaniedbany park, stary, przedwojenny pałacyk, leżący na posesji prywatnej, kilka ulic, które łączą tę zabitą dechami dziurę z większymi miastami, oraz mały, ale czarujący rynek.
Rynek ten jest moją ulubioną częścią całej okolicy: pomimo wielkości jest dość przestronny, otoczony kolorowymi kamieniczkami, które na parterze mają sklepy z barwnymi, oszklonymi wystawami, na których widać zabawki dla dzieci, artykuły piśmiennicze czy warzywa. Odkąd pamiętam, przeciwległy, od wejścia którym zawsze wchodzę, róg i wąska uliczka, jak również ostatnia w kolejności kamienica, były i są cały czas remontowane. Jest tam pełno pyłu, rusztowań i płacht materiału i nikt nie kieruje nigdy swoich kroków w tamtą stronę, bo miejsce nie jest zamieszkane, a plac rynkowy ma wiele innych, ciekawszych atrakcji do zapewnienia.W tym maleńkim miasteczku mieszkam już całe 17 lat, żyję całkiem szczęśliwie. Mam dwoje kochających rodziców: mamę, urodziwą, niską brunetkę o łagodnych rysach, może trochę zbyt pochłoniętą telefonem, oraz ojca, niskiego blondyna z łysą burzą loków, który wskoczyłby za mną w ogień gdyby tylko była taka potrzeba. Stąd też wzięłam się ja- nie narzekająca na brak uwagi jedynaczka, radosny i cieszący się każdą chwilą kurdupel, kulka szczęścia, którą w całości pokrywają nieujarzmione, ciemne loki, o których od zawsze marzyłam, żeby stały się rude. Tak przynajmniej słyszałam od sąsiadów, bo jak wiadomo, dzieci dorastające w tak małej dzielnicy są wychowywane przez wszystkich mieszkańców.
Kilka ulic od mojego domu mieszkają dwie moje przyjaciółki, bliźniaczki jednojajowe. Są przepiękne, przynajmniej dla mnie. Obie jeszcze rok temu miały długie, kasztanowe włosy, opadające falami do bioder, bystre, granatowe oczy, kartofelkowe noski i piękne podbródki. Przeciętna figura, nad którą nieprzerwanie pracują, wąska talia i pewny krok- kiedy szły obok siebie, wyglądały na identyczne kopie. Wyglądały- swojego czasu, dziewczęta znudzone już tym, że nie umiałam stwierdzić która jest która, zrobiły sobie kolczyki. Gabrysia ma dwie ozdoby w prawym uchu, Anka zaś ścięła włosy do połowy szyi (co nie obeszło się bez komentarzy i prawie trafiło do lokalnej prasy!), oraz zrobiła kolczyka w lewym uchu, wysoko w chrząstce.
Pomimo skrajnego charakteru, nie ma sytuacji w której by się rozdzieliły. Gabrysia uwielbia potańcówki, poznawanie nowych ludzi, zapraszanie do domu każdego znajomego, który chciałby posłuchać jej bezbłędnej gry na gitarze. Anka jest nieśmiała, ledwo nadąża za krokami siostry, natomiast o głowę przewyższa ją ciętością języka, jeśli jesteśmy w kameralnym, zaufanym gronie. Jest zdecydowanie bardziej wrażliwa, a większość jej znajomych to poznani przez Gabrysię rówieśnicy.
Jednak obie przyjaźnią się ze mną bezwarunkowo, bywają nawet tygodnie, kiedy bywam u nich częściej niż we własnym domu, co bardzo mnie cieszy.Całkiem blisko, bo tylko jakieś 15 minut spaceru dzieli mnie od mojego chłopca. Jesteśmy razem od.. od nie pamiętam kiedy, chodziliśmy razem do przedszkola, podstawówki, teraz do szkoły średniej, a wszyscy nasi znajomi powtarzają, że najwyraźniej ślub zawarty w piaskownicy i obietnica przyszłego domu znaczyła dla nas coś więcej. Mieli rację.
Paweł jest, choć nie zawsze był, moim uosobieniem piękna i doskonałości- lekko kręcone, ciemne włosy, iskrzące się, zielone oczy, wyraźne rysy szczęki, oraz najcudowniejszy uśmiech z jednym dołeczkiem po prawej stronie. Idealnie męska figura, widoczne mięśnie i wyrzeźbiony brzuch sprawiają, że latem jednocześnie chodzę dumna jak paw i umieram z zazdrości, patrząc na wzrok dziewczyn znajdujących się w promieniu kilometra. Podoba mi się jego poczucie humoru i styl, czarne ubrania i skóra zdecydowanie do niego pasują. Jednak mój chłopiec tworzy swój wizerunek bez ograniczeń do jednego nurtu, np. poprzez malowanie paznokci (co swoją drogą nie do końca mi się podoba), nosząc biżuterię którą sam wykonał, drewniany wisiorek z podobizną lwa, oraz kupiony podczas którejś podróży srebrny pierścień z czarnymi, grawerowanymi napisami w nieznanym mi języku.Wszyscy trzymaliśmy się blisko, czasem dopuszczając do siebie inne osoby, znajomych ze szkoły, albo przyjaciół z innych części kraju, jeśli kiedykolwiek nas odwiedzali. I pewnego dnia, jedna taka wizyta sprawiła, że mój świat obrócił się o 180°
To był któryś z tych słonecznych, kwietniowych popołudni, kiedy po prostu trzeba iść i zrobić coś szalonego. Okazja natrafiła się natychmiast, ponieważ do mojej mamy przyjechała stara przyjaciółka, jeszcze z czasów podstawówki, z pełnoletnim już synem Kubą. Kubę tak naprawdę traktuję jak starszego brata, za dzieciaka spędzałam z nim każde wakacje i święta. Jest dwa lata starszy, niziutki jak krasnal, impulsywny i dość lekkomyślny. Pamiętam, że jego dumą była gęsta, jasna grzywka, więc bez wątpienia mało co mogłoby być lepszym ciosem dla niego, niż obozowe wyzwanie, które zakładało ogolenie się jednorazówką. Wyzwania podjął dumnie. Bez włosów wyglądał jak pajac, jednak uwielbiałam go nadal, zwłaszcza po tym, jak w zeszłe wakacje kupował mnie i mojej paczce przyjaciół alkohol w monopolowym na rogu.Tuż po przyjeździe Kuby, usłyszeliśmy od niego pomysł na ciekawą, nocną wyprawę. Mianowicie, ta noc miała być wyjątkowa- przesilenie letnie wypadające w pełnię księżyca. Legenda wyczytana przez niego w którejś z zakurzonych ksiąg z naszej biblioteki głosiła, że człowiekowi który wejdzie do pałacyku, do zachodniej komnaty w momencie, kiedy zegar wybije dwunastą, podczas nocy kupały takiej jak taka, przydarzy się coś niesamowitego. Legenda nie była dokończona, ostatnie strony były wyrwane. Więc oczywistym było, że się tego podejmujemy, nie wierzyliśmy w duchy, ani w historie pisane przed potopem. Ale jak już wspomniałam, pałacyk był na posesji prywatnej, odziedziczony przez kogoś po wojnie, zamknięty i nieodrestaurowany. Jednak pomimo tego, że zawiasy i kłódki były mocne, okno na parterze pozostawało wiecznie otwarte.
Plan był skomplikowany, ponieważ trzeba było włamać się na zamieszkaną posesję- zaraz na przeciwko pałacu wybudowano nowoczesny dom jednorodzinny. Zadecydowaliśmy, że zrobimy to jeszcze zanim słońce zajdzie i przeczekamy resztę nocy w środku. Podjazd był pod względem ulicy pod dużym skosem w dół- tam, pod ścianą domu, wedle planu ukryję się ja z dziewczynami. Paweł pozostanie na czatach, siedząc na płocie sadu po drugiej stronie drogi i zagwiżdże jeśli zobaczy coś niepokojącego. Kuba na ochotnika zgłosił się na wstępne przygotowanie miejsca pod oknem, oraz wejście do pałacyku jako pierwszy. Na znak Gabrysi, całą karawanę miał zamknąć mój chłopiec i dołączyć jako ostatni.
Pamiętając, że dziś wypada najdłuższy dzień w roku, wyszliśmy z domów koło godziny 19 i spotkaliśmy się na rynku. Obstawiliśmy już ustalone wcześniej pozycje, Kuba nawet zdążył wejść do środka i pomachać nam chusteczką na odchodne, kiedy usłyszeliśmy głośny gwizd. Rozejrzałam się i wskazałam głową na gospodynię domu, która szła szybkim krokiem w naszą stronę.
- Zobaczyła nas - mruknęła Anka, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie była tak odważna, żeby czekać na to, co stałoby się dalej, więc puściła się biegiem w stronę ulicy.
Nie czekając na "brata", ponieważ to właśnie wynikało z naszego planu, ja i Gabrysia popędziłyśmy za nią. Wyminęłyśmy zdezorientowaną staruszkę - najwyraźniej nie spodziewała się ujrzeć tyle osób, oraz wystrzeliłyśmy na pustą ulicę. Jedno spojrzenie na chłopca i dziewczyny a byliśmy już dogadani. W ułamku sekundy zdecydowaliśmy jak się rozdzielamy - bliźniaczki sprintem, główną ulicą w górę, ja w dół, w stronę rynku, a Paweł zwinnie przeskoczył przez płot sadu i zniknął między drzewami.Po minucie biegu, który w końcowej fazie przeszedł już w trucht, a w ostatnich sekundach w marsz, zobaczyłam mojego tatę przed sklepem spożywczym na rynku. Przywitałam się z nim i uśmiechnęłam się, ale uśmiech zszedł mi z twarzy w momencie zobaczenia postaci wbiegających z przeciwległej ulicy. Byłam pewna, że idą po mnie. Jednym susem znalazłam się koło rusztowania, przy ostatniej, wiecznie remontowanej kamieniczce. Stałabym się bardziej widoczna, gdybym zaczęła się wspinać wyżej, więc po rozejrzeniu się na boki i szybkim rozważeniu wszystkich za i przeciw, zamarłam. Goniący mnie tłumek był coraz bliżej, a ja miałam praktycznie odciętą drogę ucieczki. Po chwili zawahania, weszłam w bramę niezamieszkanego budynku, grunt osunął mi się spod nóg i zapanowała ciemność.