Finał część 2

916 71 125
                                    


Pov. Stark

Koniec. Właśnie tak. Koniec. To słowo idealnie oddawało całą sytuację. Odgłos wystrzału. Miałem umrzeć. Ale żyję. Bo w tym momencie, drobny chłopiec objął mnie ramionami, wtulając się we mnie z ufnością. Zanim zdążyłem w ogóle przyjąć do wiadomości co się stało, ciałem chłopca wręcz rzuciło w moje ramiona, pomimo tego, że i tak ciasno już do nich przywierał. Wstrząsnęło nim, jak szmacianą lalką. Nie... nie dotarło to do mnie. To się stało za szybko. Jakby w ciągu tych kilku sekund, mój los obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a ja potrzebowałem dodatkowych kilku minut, żeby to zrozumieć. Spuściłem wzrok na Petera. Żyłem. Nie umarłem. Ja... wciąż byłem cały. Padł strzał, ale nic mi się nie stało. 

Żyłem.

Przez jakieś dwie sekundy, czułem się cudownie. Przeżyłem. Nic mi nie było, a Peter był przy mnie, bezpieczny. Nawet nie zastanawiało mnie, skąd on się tu wziął. Bo wziął się znikąd. Nie było go, a teraz był. Jak duch. Przyjemne ciepło rozlało się po moim wnętrzu, a ja miałem ochotę się uśmiechnąć. Jednak trwało to naprawdę krótko. Ta cudowna chwila skończyła się w momencie, w którym zrozumiałem, że Peter wcale nie patrzy na mnie z radością. Spojrzałem w dół, w oczy chłopca i dostrzegłem w nich coś, co mnie przeraziło. Zdezorientowanie, pomieszane ze strachem. I... taka pustka... jakby był jeszcze bardziej zdezorientowany niż ja.

Rozchyliłem lekko usta. Te jego też były otwarte. Wyczułem coś ciepłego na dłoniach, którymi obejmowałem Petera. To była krew. Ciepła, gęsta krew. Krew, która wypływała z rany na jego plecach. Po chwili, stróżka takiej samej, szkarłatnej cieczy zaczęła powoli sączyć się z kącika ust bruneta. Zamarłem. Moje serce stanęło. W pewnym momencie, kolana ugięły się pod chłopcem. Dosłownie runął w moje ramiona, a ja odruchowo złapałem mniejszego, nie pozwalając mu na upadek. Zbladłem. Dosłownie cała krew odpłynęła mi z twarzy. Zdążyłem tylko pokręcić głową.

Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, co właśnie się stało.

Peter. Peter tu był. Wręcz wsiał na moich ramionach, bo nie był w stanie sam utrzymać się na nogach. Ranny. Postrzelony. Postrzelony pociskiem, który był przeznaczony dla mnie. Pociskiem, który leciał w moją stronę. Który miał przeszyć moją klatkę piersiową, zabierając po drodze moje życie. Miałem zginąć. On by mnie zabił. Miałem umrzeć. Powinienem leżeć tu martwy. A Peter... on po prostu to zmienił. Zmienił bieg wydarzeń. Ale... to nie tak miało wyglądać. Nie tak. To... nie. Przecież to niemożliwe. To niemożliwe. To się nie mogło stać. Co z tego, że Peter miał dostęp do wszystkich moich oprogramowań? Że warsztat to tak naprawdę serce wieży i dzieciak mógł tam zrobić wszystko? To niemożliwe. On... on nie mógł stamtąd wyjść. Nie mógł się tu znaleźć. Nie mógł przyjąć tego pocisku. Po prostu nie mógł. On... on nie... nie...

-Nie, nie, nie, nie, nie...- zacząłem powtarzać, pomagając Peterowi położyć się na ziemi. Jedną ręką przytrzymywałem tułów młodszego, a drugą zacząłem gładzić go po policzku. Chłopiec patrzył wszędzie i nigdzie. Jakby nie był do końca świadomy tego, co się dzieje. W końcu jego rozbiegany wzrok skupił się na mnie. W oczach młodszego był jedynie ból, strach i szok. Obaj byliśmy zszokowani. Obaj nie mieliśmy pojęcia, co i jak się właśnie stało. To było ponad nasze siły. Ponad to, co byliśmy w stanie pojąć. Nasze spojrzenia spotkały się. Patrzyliśmy na siebie z niezrozumieniem, jakby jeden oczekiwał, że ten drugi zaraz wszystko mu wyjaśni. 

Oprzytomniałem w momencie, w którym Peter zakasłał kilka razy, a z jego ust wypłynęło trochę krwi. W moich oczach nie było w tym momencie nic, poza przerażeniem. Przerażeniem i bólem.

-P-panie Stark...- sapnął mniejszy. Pokręciłem lekko głową, nie pozwalając mu skończyć zdania. Chciał się tłumaczyć? Chciał zapytać, co się stało? To nie miało znaczenia. Żadnego znaczenia.

At all costsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz