Część I. Podróż.

14 1 0
                                    

Viral zsiadł z konia i sięgnął do wiszącej na wysokości jego prawego uda skórzanej torby z której wydobył starą, odrapaną radziecką lornetkę. Artefakt mimo wieku i zewnętrznego sfatygowania nadal działał. Wokół jeźdźca rozpościerał się długi i szeroki step, który oczy Virala widziały już od tygodnia. Na wprost przed jeźdźcem znad buro-żółtego morza traw wyłaniał się wyższy, ciemniejszy pasek lasu. Mężczyzna przyłożył okulary lornetki do oczu i skierował wzrok na linie drzew. Obserwował ją tak chwilę po czym poczuł jak rumak trąca go nosem w ramię. Jeździec zchował lornetkę do torby i odwrócił się do konia - Co tam Folk? - zapytał mrużąc oczy w blasku słońca. Od wschodu minęło dobrych parę godzin, teraz ciało niebieskie zbliżało się już ku zenitowi. Rumak prychnął cicho patrząc w oczy swego przyjaciela. Viral z chrzęstem pancerza podniósł rękę i pogłaskał swego towarzysza po kasztanowatym policzku. Koń lekko przymknął oczy, po czym westchnął i zastrzygł uszami odwracając łeb. Jeździec podążył za wzrokiem swego wierzchowca i dostrzegł unoszący w oddali nad równiną niewielki tuman kurzu. "Karawana...w końcu dojechali" pomyślał trzymając za lejce. Jeździec spokojnie rozmyślając odwrócił Folka łbem w stronę karawany i dosiadł go. Prosty miecz zaklekotał w pochwie obijając się o udo Virala, który niósł się w siodle znowu dobywając lornetki. W przybliżeniu najpierw ujrzał niemal równy rząd zardzewiałych szczątków ciągnący się nie wiedzieć z jak daleka i przecinający step wpół. W kłębie żółtawego pyłu dojrzał kilkanaście, małych przez odległość, postaci, to konnych, to pieszych i znajome, obładowane towarami muły. Opadłszy na siodło zchował lornetkę do torby i zapiął ją dokładnie, po czym spiął konia i pogalopował w kierunku karawany. Biały płaszcz łopotał za jeźdźcem, normański hełm połyskiwał lekko. Żółto-zielona tarcza zakrywała prawy bok rumaka podskakując. Viral mimo galopu i ciągle napiętej czujności wewnętrznie czuł spokój. Wiedział, że jest przygotowany na ewentualną walkę czy wypadek. Z każdym skokiem konia rząd wraków przybliżał się i teraz widać już było, że mur w kilku miejscach przecinają puste przestrzenie. Po chwili Folk zastukał kopytami o płytę asfaltu. Viral pamiętał, jak ojciec dawno temu opowiadał mu o tych miejscach które starożytni nazywali "autostradami". Co starsi ludzie opowiadali jak to za czasów dziecięcych obserwowali swoich ojców i wujów którzy odsuwali wraki by tworzyć swego rodzaju bramy w ścianach złożonych z tak zwanych "samochodów". Viral czujnie lustrował powyginane resztki pojazdów. Autostrady były idealnymi miejscami na zasadzki, a ich obejście wiązało się z ogromnym nadłożeniem drogi na co karawana która zatrudniła Virala nie mogła sobie pozwolić. Folk prychnął, zastrzygł uszami i wskazał łbem na południową część równiny po stronie z której jechała karawana. Wiatr wiejący na południe przyginał leciutko źdźbła traw tworząc efekt falującego morza. Smagana wichrem twarz Virala ściągnęła się lekko. Koń spojrzał mu w oczy, a on szybko wydobył lornetkę z torby i zaczął lustrować teren wskazany przez rumaka. Po chwili przeczesywania perymetru wzrokiem zwiadowca zobaczył kilka rządków minimalnie rozchylonych traw. W sekundę później zobaczył jak trawy w kilku miejscach uginają się w kierunku przeciwnym do wiatru...adrenalina uderzyła gdy koło jego głowy śmignęła furkocząc strzała.Viral puścił lornetkę i szybkim ruchem dobył miecza. Ostrze zabłysło lekko w słońcu i wtem druga strzała gwizdnęła i wbiła się w tarcze na boku konia. Viral znowu spiął wierzchowca i pognał cwałem w stronę karawany. Napastnicy wśród traw byli coraz bliżej. Za plecami Viral usłyszał kilka krzyków i jęki otwieranych zardzewiałych drzwi samochodów. W tym samym czasie parę bełtów przecięło powietrze gwiżdżąc złowieszczo. Atakowany nawet się nie oglądał. Wiedział że nie ma na to czasu. Siedział niemal przytulony do konia zmniejszając swoją sylwetkę, nagle puścił lejce i wyciągnął z tylniego zaczepu róg po czym zadął w niego całą mocą swoich płuc. Niski, basowy ryk rogu przetoczył się nad równiną wzbijając w powietrze kilkanaście sztuk różnego ptactwa. Karawana zatrzymała się, muły znikły za tarczami ochrony, widłami podążających za karawaną biedaków i włóczniami czeladzi. Spory krąg najeżony bronią zamarł w beruchu. Viral dojechał na miejsce niemal na czas. Na rozdeptaną przez karawanę trawę właśnie wyskoczyli pierwsi wrogowie, Viral nie unosząc się w siodle i wykorzystując sam pęd wierzchowca tylko lekko machnął mieczem. Ostrze furknęło cicho i przeciwnik w trzcinowym kapeluszu runął na wznak z rozbitą głową. Jego stojący obok towarzysz odskoczył w tył i tylko dzięki temu uniknął staranowania przez Folka. Viral wyhamował tak gwałtownie że koń niemal przysiadł na zadzie. W czasie kiedy Viral i Folk odwracali się w stronę przeciwników reszta gromady wyskoczyła na otwartą przestrzeń. Teraz na zdeptanej trawie stały naprzeciwko siebie dwie grupy wojowników. Krąg ludzi karawany najeżony grotami włóczni i wideł oraz banda bardzo różnorodnych obwiesiów. Łączyła ich jedna rzecz, mianowicie trzcinowe lub wykonane z metalowych prostokątów kapelusze w kształcie płaskich ostrosłupów. Napastnicy rozglądali się niepewnie i z przerażeniem spoglądali na leżącego po środku pola towarzya, wokół którego właśnie opadał kurz. Napięcie rosło a zapach krwi wypełnił nozdrza stojących. Wtem w powietrzu zadudnił donośny głos Virala
- Kto u was wódz?!
Obdartusy spojrzały po sobie, jakby się rozglądając. Nagle spomiędzy nich rozległ się chrzęst pancerza i kroki. Przeciwnicy z szacunkiem ustępowali z trasy nadciągającemu. Viral zsiadł z konia. W momencie w którym opadł na ziemię pierwszy szereg rozsunął się na boki i przed karawanę wymaszerował zdecydowanie lepiej uzbrojony mężczyzna. Jego klatkę piersiową pokrywała czerwona zbroja złożona z wielu metalowych płytek, uda natomiast osłaniały mu średniej grubości czarne, stalowe półkola. Na nogach wróg miał jasne metalowe ochraniacze i dziwne buty, natomiast głowę zdobił mu fikuśny hełm okraszony wykutym z brązu symbolem szeroko rozpościerający się na czole i trochę powyżej czubka głowy. Twarz przeciwnika zakrywała ciemno-bura, wykrzywiona w grymasie złości maska z długimi kłami. Pas zastępował mu długi prostokąt materiału za który wetknięte były jakieś trzy bronie przypominające miecze, o kolejno, długim, średnim i krótkim ostrzu. Przeciwnik stanął prosto unosząc wysoko głowę i uderzył się pięścią w szeroką pierś
- Jam jest. Zwą mnie Wran z Szogunatu Równin.- odpowiedział dźwięcznym głosem. Jeden z towarzyszy Virala zdjął z Folka tarcze najemnika i podał mu ją. Kiedy stojący naprzeciwko Virala mężczyzna skończył się przedstawiać, zwiadowca z kamienną twarzą zerwał z lewej dłoni rękawice i cisnął ją oponentowi pod nogi
- Uniknijmy większego rozlewu krwi i rozstrzygnijmy ten konflikt między sobą. Słyszałem że tam w Szogunacie cenicie sobie honor, zatem wyzywam cię na pojedynek. Jeśli wygram twoi ludzie zostawią moją karawanę w spokoju i każdy pójdzie w swoją stronę, jednak jeśli ty pokonasz mnie, wtedy moi ludzie poddają się i możecie ich złupić.- wyartykułował jednym tchem. Z karawany dobiegło kilka niezadowolonych pomruków lecz Viral nie zwracał na to uwagi. Patrzył głęboko w błękitne oczy wyzierające zza lakowej maski. Wran schylił się i wziął w dłoń rękawice.
- Niech i tak będzie.- rzekł spokojnym, poważnym głosem, po czym skinął dłonią na jednego ze swoich ludzi. Rzucił do niego parę niezrozumiałych słów, po których podwładny puścił się biegiem w stronę autostrady, z której nadciągała druga część żołnierzy Szogunatu



To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Dec 01, 2020 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

ViralOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz