Powolnym krokiem przeszedł przez kuchnię i przysiadł przy owalnym stoliku, którego ciemny blat przykryty był koronkowym obrusem w kremowym odcieniu. Całkowicie mechanicznie, bez zastanowienia, wyciągnął z kieszeni papierośnicę, by, po wyjęciu i odpaleniu papierosa, położyć ją na stole. Następnie wygładził obrus, założył nogę na nogę i rozejrzał się po swoim najbliższym otoczeniu, które wzbogaciło się o dodatkowy smród palonego tytoniu.
Zamrugał.
Bardzo dziwne uczucie wypełniało jego ciało, miał poczucie, że zna to miejsce, a jednocześnie do niego nie przynależy. Zupełnie jakby ktoś próbował wepchnąć puzzel w niewłaściwe miejsce w układance, do której mimo wszystko należał. Wziął nieco głębszy wdech, spuszczając wzrok na swoje dłonie i na papierośnicę, którą w nich trzymał.
Zamarł.
Jego papierośnica była prosta, pozbawiona niepotrzebnych wymysłów; na srebrnej klapce znajdował się uwypuklony kształt róży, który lubił gładzić kciukiem, gdy się denerwował. Teraz w jego dłoniach spoczywał ten sam przedmiot, pozbawiony jednak tej znajomej, wytartej róży. Zamiast tego ze srebrnej klapki spoglądał na niego uśmiechnięty, nagi od pasa w górę mężczyzna, niepokojąco przypominający Fernando, którego kilka tygodni temu oglądał w dzielnicy portowej. Powietrze zatrzymało mu się w płucach, kiedy wpatrywał się w tak obcy i znajomy jednocześnie przedmiot. W jego głowie panowała pustka, myśli stawały się niemożliwe do uchwycenia, rozbrzmiewał w niej jedynie jeden pomysł: należy wypalić mu twarz. Więc Surre wypuścił długo trzymany w płucach dym i docisnął papierosa do uśmiechniętej twarzy Fernando, w ten sposób wygaszając papierosa.
Sapnął cicho, ze zmieszaniem odzyskując pewną klarowność myśli. Był w domu Klemensa, którego podejrzewał o morderstwa i wrabianie Anselma, należało działać. Natychmiast odłożył papierośnicę, porzucając ją, jakby była mu zupełnie obca i podniósł się do pionu, nie do końca rozumiejąc, w którym momencie pozwolił sobie, by w ogóle usiąść. W posiadłości panowała przeraźliwa cisza, która wlewała mu się do uszu i głowy, jak lepka smoła, oblepiając zmysły. Kaszel z góry ucichł, a jednak Klemens nie wracał.
- Ja pierdolę - szepnął do siebie, czując się trochę jak pozostawione samemu sobie dziecko. Co właściwie powinien zrobić? Cały jego plan opierał się na wielkiej improwizacji i niejasnym przeczuciu, z technicznego punktu widzenia nie powinno go tu być, co oznaczało tyle, że powinien brać pod uwagę niewinność Klemensa i nie działać zbyt gwałtownie. Na razie pozostawało czekać.Cicho westchnął, lewą dłoń wkładając do kieszeni spodni, by prawą oprzeć na biodrze, zapewniając sobie szybki dostęp do broni - gdyby nadeszła taka potrzeba. Powolnym, nieśpiesznym krokiem zaczął obchodzić stół, patrząc na kuchnię, której blat wyłożony był czarnym marmurem. Na owym blacie stała opróżniona do połowy butelka wina i wazon z przekwitłymi słonecznikami, na których widok Surre zmarszczył brwi i ciężej przełknął, luzując krawat. To wydało mu się odpowiednim pretekstem do opuszczenia pomieszczenia. Już nieco szybciej obszedł stół, a następnie wyszedł z tej części budynku, wracając na hol główny, z którego można było przejść na górę, lub wprost do salonu. Z cichym westchnieniem stanął pośrodku i zadarł głowę w górę, licząc, że za moment zobaczy, jak Klemens wychodzi z pokoju.
Nic.
- Panie Petterson! - zawołał w końcu, zniecierpliwiony i zdenerwowany dziwnością sytuacji. Nie odpowiedział mu jednak nikt poza cichym pogłosem jego własnego zawołania. Cała ta scena wydawała się dziwnie nierealna, jakby poruszał się w świadomym śnie.
Westchnął po raz kolejny, tym razem zdecydowanie ciężej i podjął decyzję, by przejść do skrytego w półmroku salonu. Szybko dotarło do niego, że wraz z każdym postawionym w stronę pomieszczenia krokiem smród przekwitłych roślin wzmaga się, a gdy ostatecznie przekroczył próg, odniósł wrażenie, jakby przekroczył jednocześnie jakąś niewidzialną granicę fetoru, bowiem smród w salonie był niemalże nie do zniesienia. Skwasił się, zmarszczył brwi i wyciągnął z kieszeni marynarki chusteczkę, którą docisnął do nosa. Stał między kanapą a fotelem, tuż naprzeciwko niskiego stolika kawowego. Obrócił głowę w lewą stronę, czując się przedziwnie otumaniony, jakby każdy jego ruch był obsługiwany przez kogoś innego. Dopiero gdy lekko się obrócił, spostrzegł, że drugi fotel, który stał po drugiej stronie stolika, obrócony jest do niego tyłem. Z szybciej bijącym sercem i niepewnością tego, co może tam na niego czekać, obszedł kanapę, wychylając się do przodu, by zobaczyć, czy coś jest na fotelu, bez większego zbliżenia się do niego.
Idąc w stronę mebla, sam nie wiedział, czego właściwie się spodziewa, czuł po prostu podskórny mus upewnienia się, że w fotelu nie czai się żadna cuchnąca okropność. Cóż, przeliczył się. Zdążył zobaczyć jedynie niedbale rozstawione nogi odziane w czarne, przyległe spodnie, jasne kostki mężczyzny odziane były w czarne kabaretki. Żółta marynarka zdawała się niemalże zlewać z równie żółtym fotelem, a ze zmasakrowanego torsu wyrastały przegniłe już słoneczniki, które groteskowo zwisały z męskiego ciała zakończonego złotą głową. Odwrócił się natychmiast, gdy tylko zrozumiał, z czym ma do czynienia, mocno docisnął chustę do ust, czując, jak jego żołądek zaciska się, chcąc pozbyć się swojej zawartości, do oczu napłynęło kilka łez, wyciśniętych z ciała przez gwałtowny zacisk mięśni. Zamknął oczy, dając sobie moment na opanowanie emocji, przez cały ten czas wytężając wszystkie zmysły.
Czy powinien to zrobić? Oczywiście nie, jednak miał wrażenie, jakby ktoś wyłączył mu światło w głowie, tłumiąc możliwość już nie tylko logicznego, ale myślenia w ogóle.
CZYTASZ
Ironia przekwitu | bxb
Narrativa generale❝Z mego gnijącego ciała wyrosną kwiaty, będę ich częścią, a to oznacza wieczność❞ W mieście Tem, śmierć przywdziewa maskę miłości, sadząc kwiaty w bijących sercach. ℹ️Praca wygrała głosowanie czytelników, w edycji letniej konkursu "Splątane Nici"