Nuadell
Holly jest milenialką.
Rozczarowaną, zmęczoną i wychowaną w obietnicach rzeczywistości, która pozostała w poprzednim tysiącleciu. W świecie, w którym dorastała, mówiono jej, że ciężka praca popłaca, a dyplom gwarantuje szacunek i dobrą posadę.
Z kolei przyszło jej żyć w czasach, w których ciężko pracuje - a jedyne, co za to dostaje, ten chroniczny brak chęci do czegokolwiek oraz poczucie, że pracodawca wysysa z niej radość życia. Wykształcenie też ma, dlatego... pracuje na kasie w markecie.
Mężczyźni? Nie mniej rozczarowujący. Wciąż przekonani, że płyn do naczyń rozpuszcza ręce; że to o nich trzeba zabiegać, bo inaczej "pójdą do innej".
Matka powtarza Holly, że ma zbyt wygórowane oczekiwania i żyje z głową w chmurach. Przez to coraz częściej zastanawia się, czy naprawdę coś poszło nie tak - czy może po prostu ktoś ją oszukał w pakiecie startowym dorosłości?
Aż pewnego dnia dzwoni ciotka. Ta ekscentryczna, która mieszka z przyjaciółką, nigdy nie wyszła za mąż i zawsze płynęła "pod prąd". Musi wyjechać do sanatorium i potrzebuje kogoś, kto zaopiekuje się babcią i domem.
Holly nie waha się długo. Pakuje dwie pary dżinsów, złudzenia o łatwym życiu zostawia na dnie szuflady, wsiada do pekaesu i rusza na koniec świata. By... wylądować pośrodku niczego, utknąć w błocie i odkryć, że nawet zasięg ją porzucił.
Gdy sytuacja wydaje się bardziej niż beznadziejna, poznaje sąsiada. Gumowce, broda, spojrzenie jak z powieści, której nigdy nie chciała czytać. I nagle "koniec świata" przestaje brzmieć jak kara, a zaczyna jak... początek.
Humorystyczna historia pisana przez milenialsa dla milenialsów: o nas samych. Zmęczonych, spracowanych, którzy fantazjują o ucieczce z zatłoczonego miasta; z poczuciem niesprawiedliwości, że przygotowano nas do życia w zupełnie innej rzeczywistości. Humorystycznie, z goryczą, ironią, ku pokrzepieniu serc.