Pewnego dnia zrozumiałem, że miłość polega właśnie na tym. Że ludzie się wiążą, a potem rozstają i jest to naturalne. Człowiek nie jest przystosowany do życia z jednym osobnikiem. Tak jak zwierzęta. Może poza pingwinami czy wilkami. I albo to zaakceptujemy i nauczymy się z tym żyć, albo przejedzie po nas walec. Mi dziś ta sztuka przychodzi z trudem. Za każdym razem gdy wpakuje się w kolejną pułapkę, tracę głowę. Zapominam się na amen i nie jestem w stanie z tym wygrać. Szczególnie gdy dany obiekt mnie naprawdę zafascynuje. Nie jestem na tyle silny by to kontrolować. Prędzej czy później daje się ponieść i płynę razem z fluidami ku ciemności i nieszczęściu. A gdy już tam dotrę, dosięga mnie ''czarna rozpacz''. Wsysa niczym wielka dziura wszechświata. Płacz i lament, zgryzota i myśli samobójcze. Trzeba niebywałej odwagi by się wpieprzać w ten kanał. Nie wspomnę już o małżeństwie i tym podobnych sytuacjach, które niczemu nie służą. A przecież zawsze wydawało mi się, że jestem na to wszystko za mądry. No właśnie.