Lwy Morskie są opowiadaniem ponurym. Jak to określili niedawno jego czytelnicy: „mrocznym", „przykrym", „chciałoby się uciekać, ale wiadomo, że nie ma dokąd". Ja bym jeszcze dodała, że momentami obleśnym, obrzydliwym. Mimo to będę się upierać, że pozytywnych akcentów wcale nie brakuje, tylko ich znalezienie w niesprzyjających warunkach jest troszeczkę utrudnione. Na post-apokaliptycznej, rozgrzanej pustyni da się odnaleźć miłość, czułość, troskę i zabawę. Do samego końca... cóż, zawsze jest jakiś koniec. O to nie możecie do mnie mieć pretensji.
Grupa studentów podczas górskiej wycieczki trafia do stojącego na odludziu domu. Wydaje się, że znaleźli bezpieczną przystań, bo gospodyni to niezwykle serdeczna osoba, ale problemem okazuje się jej milczący, ponury wnuk. Jednak czy rzeczywiście stanowi on zagrożenie?
Podczas szalejącej zawieruchy, gdy wszystkie drogi są odcięte i nie ma żadnego kontaktu ze światem, rozegra się prawdziwy dramat, bo jedna osoba okaże się prawdziwym potworem z piekła rodem.