To opowieść o czarodziejce z perspektywy jej sługi - kota, czyli mnie.
W bibliotece, w Rezydencji Czarownic znalazłem niegdyś wybór poezji Edgara Allana Poe, a tam utwór zatytułowany „Wyspa Czarodziejki". Bohater opisywał tam magiczną wyspę na której jednym krańcu było życie i światło, na drugim zaś śmiertelne mroki. Widział on jak z wody wyłania się wieszczka - pani owej wyspy. Czarodziejka płynęła małą łódką po czarnych falach, okrążała wyspę, za każdym razem smutniejsza. Coraz bardziej ogarniała ją ciemność, aż w końcu pochłonęła ją zupełnie mroczna toń wody, a słońce zgasło.
I taka była moja Wiktoria. Uporczywie brnęła przed siebie, do władzy, choćby po trupach. Była potężna i smutna. Był w niej mrok, którego nie rozumiałem, a który wiedziałem, że w przyszłości mi ją zabierze. Budziła równocześnie mój zachwyt i strach. Uratowała mi życie, ale także pociągnęła umysł w stronę szaleństwa. Jak celtycka bogini potrafiła tworzyć, a zarazem niszczyć.
Jestem tylko nędznym, nieszczęśliwie zakochanym w swojej Pani kotem, ale wierzę, że przez te kilka lat, ze względu na wspólną historię, utworzyła się między nami specjalna więź. Nasza opowieść jest zabawna, chociaż pokazuje życie mrocznych, nadnaturalnych istot. (Nie macie się jednak czego bać, gorszych potworów niż ludzie na świecie i tak nie ma.) Jest więc w niej dużo zepsucia - szalonych imprez, przemocy i alkoholu. Są w niej także zboczone fragmenty, ale to akurat moja zasługa - jestem na tym punkcie zbzikowany.
Od autora: Wolno pisane! ;)All Rights Reserved