Można umierać na wiele sposobów. Ona przeżyła swoją śmierć wiele razy. Umierała z samotności. Często, długo, boleśnie. Z tym rodzajem śmierci oswoiła się. Zaprzyjaźniła. Zaczęły mówić sobie po imieniu, niczym najbardziej oddane przyjaciółki. Umierała z tęsknoty. Z tęsknoty za dzieciństwem, za Toskanią, za niewinnością. Ten ból był autentyczny. Niszczył i rozsadzał od środka. Umierała z szaleństwa. Doprowadzona na skraj obłędu, obłędu który tkwił jej pod skóra i był jej nieodłącznym towarzyszem, scalał się z duszą. Szaleństwo często popychało ją na stromą, wysoką skarpę. I kazało skakać w przepaść. Umierała fizycznie. Gdy jej ciało wykrwawiało się, słabło. Czuła odpływającą z mózgu krew, coraz wolniejsze bicie serca. Każdy haust powietrza, brany tak dziko i łapczywie, smakował życiem bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz, pierwszy raz w życiu, umierała z miłości. Och, jakże słodki był ten pocałunek śmierci.