Obserwowałem ją od lat. Kiedyś ze szkoły poszliśmy na wycieczkę do muzeum. Pamiętam, że pierwszy raz w życiu widziałem obrazy i rzeźby o których do tej pory mogłem tylko czytać w książkach. Nawet jeżeli były to repliki, dla dziesięcioletniego mnie były jak prawdziwe. Właśnie tak czułem się zawsze patrząc na Kennedy St. Claire. Jak na coś cennego, co powinno się podziwiać z boku. Nie podchodzić za blisko, nie dotykać. Ale jakimś zrządzeniem losu pojawiła się w moim domu i wiedziałem, że nie będę potrafił dłużej już tylko obserwować. Zapragnąłem jej dla siebie, choć nie powinienem nawet marzyć o takiej kobiecie. Chciałem ją wciągnąć do swojego życia, zawłaszczyć jej duszę i ciało. Odebrać każdy oddech, każde bicie serca. Ale zanim mogłem to zrobić miałem ostatnie zadanie. Ostatnią misję, by wypełnić dane ponad dekadę temu słowo. Bez tego nie potrafiłbym spojrzeć na siebie w lustrze. Szkoda, że w poszukiwaniu własnego komfortu musiałem zniszczyć cały jej świat.