448 54 50
                                    

       W Dawn Winery panowała noc.

       Ciemność oblewała drzewa, krzaki i zwierzęta, które wypełzły ze swych nor, ukrywała wszystkie niegodziwości świata, ustępując jedynie pod naporem potężnego księżyca. A księżyc świecił dziś pięknie, rozświetlając twarze ludzi i dając nadzieję na spokojną przyszłość bez żadnego cienia.

       Winiarnia była dziwnie pusta. Wszyscy bawili się na festiwalu w mieście. Nikt się nie śmiał, nikt nie krzyczał, służba nie krzątała się po domu. Raz w roku to miejsce było samotne. Raz w roku ciekawskie uszy i oczy nie usłyszą, i nie zobaczą tego co nadchodzi.

        Czerwony płomień przemknął po schodach pewnym siebie krokiem. Nie zamierzał nigdy więcej oglądać się za siebie.

        Pewność siebie uciekła, gdy stanął przed drzwiami gabinetu. Co z tego, że należał do niego, skoro za nimi czeka najgorsza walka w jego życiu? Głęboki oddech, poprawienie płaszcza, twarde spojrzenie. Jak szybko jego fasada ulegnie zniszczeniu?

        Wszedł do środka spięty, niczym feniks z nastroszonymi piórami gotowy w każdej chwili zaatakować. Jeśli myślał, że uda mu się udawać zmienił zdanie od razu po spojrzeniu w chłodne, lodowe oko. Stanął wyprostowany, wpatrując się w niego. Toczył z nim pierwszą bitwę, ale przegrał gdy tylko poczuł jego obecność koło siebie. Przesunął wzrokiem po jego ciele, szukając kawałka bandaży, małego siniaka, który potwierdziłby plotki, przez które jego serce się zatrzymało. Nie znalazł nic. W końcu minęło kilkanaście niewyobrażalnie bolesnych dni, w których medycy mogli go wyleczyć. 

— Czuje się dobrze — ciszę przerwał spokojny głos Kaeyi. Niebieskowłosy wpatrywał się w niższego mężczyznę, czytając w jego myślach. Przecież robił to zawsze, nie było w tym nic dziwnego. Znali się zbyt dobrze.

— Nienawidzę cię — Diluc podniósł wzrok, próbując zatamować łzy cisnące mu się do oczu. Cały jego smutek zebrał się w nim czekając, na uwolnienie. — Nienawidzę cię za to, że jesteś, nienawidzę cię, za to, że się martwię, nienawidzę cię za to, że cię kocham...

— Wiem — chłodna dłoń otuliła mokry policzek starszego, chcąc zabrać od niego cierpienie. — Wiem... — szepnął, łącząc ich usta w pocałunku tak rozpaczliwym i tęsknym, że bogowie gdyby ich to obchodziło, mogliby zapłakać.

Powinni się od siebie odsunąć i nigdy nie wracać.

Powinni zniszczyć wszystko wokół siebie.

Powinni odejść, ale byli zbyt uzależnieni od swojej obecności.

       Dłoń Diluca przesunęła się po nagiej skórze na torsie Kaeyi, która była odsłonięta przez koszulę. Odpiął guzik jego ekstrawaganckiej kurtki, odrzucając ją za niego. Chciał go poczuć szybciej, mocniej.

        Usta nie opuszczały ust zbyt ogarnięte wzajemnym pożądaniem. Gdyby mogli pochłonąć siebie nawzajem, już nic by po nich nie zostało. Nawet garstka popiołu.

        Kapitan popchnął swojego lorda na ogromne łóżko. Pamiętał jak jeszcze kilka lat temu wygrzewał się w nim czekając na Diluca wracającego od ojca. A byli wtedy tylko zaprzysiężonymi braćmi. Materac był tak samo miękki jak wtedy, ale oni nie byli już tacy sami. Nigdy nie będą.

        Spracowane dłonie poruszały się gorączkowo po ich ciałach. Na ziemi szybko znalazł się płaszcz, kamizelka, koszula i w końcu spodnie. Nie były im one potrzebne. Stały jedynie na przeszkodzie jedynej przyjemności, która miała znaczenie i jakąkolwiek wartość.

        Jasna skóra Diluca została naznaczona, tworząc obraz pełnej czerwieni i przyszłego fioletu. Artysta odpłynął w swych marzeniach. Śladów zębów nie ukryje łatwo, lecz czy to jest ważne? Jego plecy wygięły się w łuk gdy Kaeya zassał sutek swoimi idealnymi ustami. Wątpliwości uciekły w tył głowy zastąpione gorącym lodem rozrywającym jego umysł i zatruwającym myśli.

Lód, lód, lód

        Zimne dłonie trzymały mocno jego szczupłe biodra. Wytaczały dokładne szlaki na jego zużytym ciele. Jeśli miałbym umrzeć, z chęcią wybrałby taką śmierć. Mógłby zamarznąć, czując ten chłód. Imię wypowiedziane dopiero odkrytym tonem głosu zadziałało na nich obu pobudzająco. Świat mógłby się skończyć teraz, a okrutni kochankowie nawet by tego nie zauważyli zbyt zajęci odczuwaniem siebie nawzajem, poznawaniem każdej wypukłości, każdego wgłębieniami, każdego wykrzywienia. Testowali siebie nawzajem w grze, która rozpoczęła się lata temu i nie miała nigdy dobiec do końca.

Ogień, ogień, ogień

       Buteleczka śliskiego oleju wypada z jego drżących rąk. Kaeya za bardzo pragnął się w nim zanurzyć, by martwić się o takie błahostki. Wsunął w niego palce, wsłuchując się w błogosławione jęki. Jedyny dźwięk, który pragnął słyszeć do końca życia. Wszedł w niego, zapełniając pustkę, która czuł od zawsze.

        Gorące dłonie błądziły po jego pogardzonym ciele. Paliły żywym ogniem, wypełniając każdą bliznę się tam znajdującą. Z chęcią spłonąłby dla tego dotyku. Nie chciał żałować. Zbyt wiele razy musiał przeżyć to lepkie uczucie uniemożliwiające mu oddychanie. Teraz jedyne co może zabrać mu dech z piersi to te cudowne, czerwone oczy.

Ogień pokochał lód.
Lód pokochał ogień.

Utknęli w błędnym kole, nie mając ochoty na ucieczkę. Gdyby istniało coś takiego jak przeznaczenie, oni byliby jego wybrańcami. Miłość największa ze wszystkich. Miłość, która niszczy miasta. Miłość, która nie ma końca.

        Ciszę, samotnej winiarni przerywały głośne, wypełnione bezbrzeżną przyjemnością jęki. Dwie osoby złączyły się w jedno wbrew przeciwnościom losu. Nic nie mogło ich powstrzymać od wykrzyczenia swoich imion. Noc otuliła ich, a księżyc ukrył się przed złym wzrokiem. Tej nocy, która była tylko raz w roku nikt nie był świadkiem szaleńczej gry o nieznaną nagrodę.

i hate/love youOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz