Możesz mi nie uwierzyć, ale ja wtedy umarłem naprawdę. Umarło coś wewnątrz mnie. Jakiś element mnie uległ zniszczeniu, a ja nie mogłem z tym nic zrobić. Nie chciałem nic robić, bo umierałem z jej powodu, a umierając z jej rąk umierałem najpiękniej.
Jestem tutaj tylko dla tego, że nikomu nie zależało na poprawnym pochówku. I snuję się po świecie, obdarzając wszystkich wzrokiem pełnym zranienia. Ale błąkam się po świecie, a ono pełne szkieł, w które można wdepnąć bosymi stopami. Powinienem przygotować się na ślady krwi i późniejsze zakażenie, bo tutaj nikt mnie nie uratuje. Muszę radzić sobie sam, bo jestem zdany tylko na siebie.
Nie pamiętam już kiedy to nastąpiło. Którego dnia, której nocy, którego ranka, którego wieczora umarłem najbardziej.
Nikt tak naprawdę nie wie, kiedy to było. Nikt tego nie widział poza ścianami mojego pokoju i ciała, chociaż ono bardziej odczuło efekty na sobie niżeli mogło je faktycznie ujrzeć. Nikt nie słyszał upadku moich ambicji na brudny i popękany już chodnik. Nikt nie słyszał potłuczonego jak najdroższa porcelana serca, to wydarzyło się zbyt szybko, by zarejestrować moment upadku. Nikt nie słyszał krzyku myśli o jej dalszej obecność w moim marnym żywocie. Nikt nie słyszał gwoździ wbijanych w godność, gdy błagałem na kolanach, by została przez chociażby jeszcze chwilę. Nikt nie słyszał wystrzału prosto w krtań, który wyleciał z jej oczu, przeszywających mnie z wpisanym w nich obrzydzeniem i nienawiścią. Nikt nie słyszał upuszczonej filiżanki z gorącą kawą z dosypanymi resztkami nadziei, które skończyły na kremowym dywanie.
Nikt nie słyszał też skomlenia mojej wiary w siebie, w nas, sam nie wiem, w co wierzyłem w tamtym momencie. Nikt nie słyszał burczenia brzucha, głodnego miłości, tej od samego siebie i kogokolwiek innego, po prostu pragnął nasycić się tym, czym tylko się dało. Nikt nie słyszał umysłu przebitego krążącą w nim mową nie tego języka, jakim chciałbym zostać opisany. Nikt nie słyszał szlochu bezsilności, wyrywającego się spod moich ust. Nikt nie słyszał płonących listów miłosnych, zaadresowanych oczywiście do niej. Nikt nie słyszał niedopalonego ogniska uczuć nadal się tlących, by w razie zmiany zdania, otoczyć ją ciepłem. Nikt nie słyszał zagotowanej wody na kolejną kawę i wyparowała, jak ja. Mógłbym się śmiało z nią utożsamić, nawet jestem bezbarwny jak ona. Nikt nie słyszał duszenia się, dzięki zalanym przez niewypowiedziane nigdy słowa, płuca. Nikt nie widział kryjącego się przerażenia pod zamkniętymi powiekami. Nikt nie widział ostatniego, nawet trochę szczerego, uśmiechu. Nikt nie widział momentów w których zacząłem i skończyłem umierać.
I tak o, wszystko upadło, spłonęło, tonęło, aż koniec końców w niepamięci również zginęło. Teraz jestem nadal, ale jednak nie ten sam, nie tak pełny jak wtedy, bo teraz, jedyne co mnie przepełnia, to proch i popiół, pozaszywane rany, bo jednak znalazłem po drodze jakiegoś litościwego medyka, trochę kamienia i piasków z dna błękitnego oceanu.
Więc, proszę, nie proś mnie więcej bym się rozchmurzył, bo na pustyni kwiaty nie rosną, nawet jeśli już jest po burzy.