Początki: Część Pierwsza

125 5 6
                                    

Boże, kolejna pszczoła jakimś cudem znalazła się w moim pokoju. Zgaduję, że to minus mieszkania na strychu. Bzyczenie jest wokół mnie, ale nie mogę zdecydować z którego miejsca dokładnie dobiega. Może obok mojego okna? Kontynuuję rozglądanie się, aż w końcu-

- Jest! Mam cię! – mówię, jak tylko zauważam żółtą plamkę niedaleko parapetu.

Chwytam chusteczkę, żeby złapać w nią owada i zaczynam się wspinać coraz wyżej, ale...

Ałć. Wygląda na to, że sięgnęłam ponad łóżko, niestety nie w kierunku pszczoły, a powietrza i efektownie wylądowałam na podłodze.

Spoglądam w górę, gdy słyszę jak mój telefon wibruje w rytm „Kyoto", to ten budzik powinien mnie obudzić, a nie jakiś robal. Wyłączam irytujący dźwięk i zauważam, że czas nieubłagalnie ucieka. To pierwszy dzień drugiego roku szkoły, ale jestem tak zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Być może jeden dzień wakacji więcej nie zrobiłby różnicy?

Racjonalnie myśląca część mojego mózgu odrzuca tę myśl. To byłoby wysoce nieodpowiedzialne, a poza tym mam szansę, żeby być dzisiaj na czas.

To nowy rok szkolny: dziesiąta klasa na litość boską. Kolejny rok, żeby udowodnić sobie, że potrafię być taką jaką, zawsze chciałam być. Zorganizowaną, ładną, mądrą laską. Zostanę nią. Właściwie już nią jestem, po prostu muszę to udowodnić innym.

Mam tylko nadzieję, że ludzie uwierzą w te pozory, które stwarzam, tak samo jak ja.

- Marinette! – Słyszę krzyk mojej mamy dobiegający z piętra niżej. – Spóźnisz się na pierwszy dzień szkoły w tym roku!

- Dobra, wstaję – wołam, a moje gardło jest spierzchnięte. Zsuwam się w dół i teraz już cała leżę na podłodze. Rozwiązuje mojego koka, którego zapomniałam zdjąć wieczorem, przed pójściem spać i podchodzę do mojej garderoby. Jest jesień, chłodny sezon w Paryżu, więc zakładam moje różowe pantofle. W lustrze przyglądam się sobie: podkrążone oczy, suche usta, przytłaczająco stara piżama i oczywiście siniaki na całym ciele. Być może to jakaś cecha genetyczna albo obca choroba? Nigdy jednak nie wymyśliłam, dlaczego jestem tak cholernie niezdarna. Wczoraj spadłam z ruchomych schodów. Przed publiką.

Schodzę na dół do kuchni, żeby wręczyć mojej mamie buziaka zanim zjem śniadanie.

- Założę się, że znowu będę w klasie razem z Chloe– mówię, wlewając trochę mleka do miski z płatkami.

- Czwarty rok z rzędu? – pyta kobieta. – Czy to możliwe? – Ona, tak samo, jak ja nie lubi Chloe. Większość ludzi jej nie lubi. Blond włosa fashionistka, piękna córka burmistrza – właściwie to najbardziej pretensjonalna suka jaką znam.

Mama spogląda na mnie z zachęcającym uśmiechem. Jej kurze łapki i linie uśmiechu nie pokazują wieku, a wielkie serce. – Nawet tak nie mów, zaczynasz nowy rok i na pewno wszystko dobrze się ułoży.

Udaję, że się zgadzam krótko kiwając głową i chrząkając. Odkładam pudełko czekoladowego proszku, którego zazwyczaj dodaję do płatków odrobinę za głośno na stół i niestety sekundy za późno orientuję się, że mój pierwszy czyn wywołał przygnębiający akt.

Pomarańcza wytacza się z miski na owoce, uderza w nóż do masła, wyrzucając jego kawałek w powietrze. To masło, pozornie z umysłem, samoistnie, katapultuje się do tubki z czekoladą w proszku, popychając ją i rozsypując kredową substancję po całej podłodze. W tym samym czasie, owoc posyła otwarty karton mleka i kubek jogurtu w swoje strony. Wodospad mleka uderza o podłogę, a ja tylko wzdycham rozczarowana, wiedząc już, że to będzie długi dzień.

white butterflies - tłumaczenie PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz