1.

18 0 0
                                    

Wiele minęło już godzin od momentu, w którym usiadłam na zimnej podłodze szpitala. A bynajmniej tak mi się wydawało. Czas przestał mijać dla mnie ludzką miarą,raz się dłużył, raz leciał szybko. Nie czułam ani głodu ani pragnienia, choć wiedziałam, że nie jadłam ani nie piłam od wielu godzin.W mojej głowie nie było miejsca na coś tak banalnego jak liczenie czasu miarami takimi jak sekundy, minuty, godziny,a może dni, tygodnie a nawet miesiące.


W tych cichych chwilach, momentach, towarzyszył mi ból. Ale nie taki zwykły ból, jak przy otarciach czy zadrapaniach. Ból, który miażdżył mnie od środka, zdawał się wnikać we wszystkiemoje narządy, tkanki, a nawet w każde pojedyncze komórki, tak, że chyba nie byłam w stanie znaleźć miejsca na moim ciele, w którym go nie czułam.Przy każdym wdechu brzegi niewidzialnej rany pulsowały, jak gdyby przejechał po mnie autobus, a przy wydechu czułam nacisk w płucach, jak gdyby ktoś zablokowałmi dojście powietrza. Złamałam kiedyś nogę, skręciłam nadgarstek, wybiłam palec, generalnie byłam pechowym człowiekiem, ale ból odczuwany przy tamtychzranieniach był niczym. Zamiast tego co czułam, mogłabym mieć 100 razy złamaną nogę. Przyjęłabym to z wdzięcznością. Wydawałoby się to zbawienne! Ba, gdyby ktoś chciał 300 razy skręcić mi nadgarstek, aby uwolnić mnie od tych cierpnień, bez wahania pobiegłabym w jego kierunku.


Przyjęłabym cokolwiek, mógłaby mnie przejechać ciężarówka, mogłabym skoczyć z klifu, uczestniczyć w katastrofie samolotowej. Było mi to bez różnicy.

Skoro za drzwiami obok umierała bliska mi osoba.

Było mi ciężko o tym myśleć, nie potrafiłam o tym mówić, ale o ile mogłam zamknąć oczy, o tyle nie mogłam zamknąć myśli. Wszystko we mnie krzyczało"ON UMIERA!!", choć był to krzyk niemy, to silniejszy od jakiegokolwiek megafonu czy głośnika. Umierała moja miłość, moje największe wsparcie, mój najlepszy przyjaciel, człowiek, dzięki któremu uśmiechałam się każdego dnia i z uśmiechem na twarzy zasypiałam, moje słońce w pochmurny dzień...

Wiele miałam takich określeń, jedne piękniejsze od drugich, lecz żadne z nich nie było tak wyraziste jak coś, co nas spotkało.

Śmierć postanowiła nas odwiedzić....

Ciszę, w której spędziłam długi czas agonii, przerywały jedynie regularne, stłumione ścianami, odgłosy wydawane przez szpitalną aparaturę.

Pip, pip, pip...

A ja w ciszy wyczekiwałam chwili, gdy regularne odgłosy zastąpi jeden, długi, głośniejszy. Oznaczający, że serce, które kochałam, przestało bić,a płuca osoby, z którą chciałam spędzić resztę swojego życia, przestały unosić się i opadać. Oznaczający, że Pan Bóg na Niebiosach powitał kolejną duszę.

Oznaczający, że mój ukochany miał umrzeć...

Zastanawiałam się, jak te wszystkie osoby, które straciły kogoś bliskiego, radziły sobie i żyły dalej. Przecież moja najlepsza przyjaciółka straciła w wypadku ojca,mój kolega stracił brata, tak jak wiele osób, ale wszyscy z nich pozbierali się z powrotem w jedną całość i potrafili żyć. Ja wiedziałam, że nie będę potrafiła bez niegożyć. Przecież to z nim wiązałam swoje wszystkie plany na przyszłość, każdy wyjazd, każdy swój kolejny krok, każdą, choćby i najmniejszą głupotę. Czułam się, jakby gruntzawalił mi się pod nogami, a ja próbowałam lewitować w powietrzu. Gruntem był, rzecz jasna, mój ukochany, a lewitacją życie bez niego. Wiedziałam, że prędzej czy później spadnę,

aby mieć znowu grunt pod stopami. Tylko, że nie miałabym jak wrócić na powierzchnię. Trudno, pomyślałam smutnie.

Przyzwyczaiłam się już do brzmienia szpitalnej aparatury, a wsłuchiwałam się w jej rytm tyle czasu, że wydawała się wbijać w mój mózg od środka. Jej brzmienie dawało

miłość bez warunkówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz