Oto upadł

143 23 45
                                    

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY.

Dawno temu słyszał piękną pieśń nuconą przez kobietę o dziwnej, niezapamiętywalnej twarzy. Jakby rozmazanej, falującej i wibrującej jak oddech w jego pełnej bólu piersi, rozsadzanej promieniującym światłem – niszczącym, oddalającym i zarazem przybliżającym ku niemu świat. Wiele razy w myślach próbował przywołać jej oczy, usta, włosy czy nawet kolor skóry, jednak wszystko zamazywało się w niejednolitą plamę pełną miliona jasnych i ciemnych barw, niemal jak niezłączona czerń i biel, co niesamowicie go drażniło. Wszak, jak doskonale rozumiał, świat składał się z szarości.

Dlaczego jego świat był jedynie dwiema niezjednoczonymi plamami? Nie imała się go sprawiedliwość?

Uniósł zdradliwy, niewidzący wzrok, przetaczając go po całym padole, a zarazem niczym, zbyt zbliżonym, by być odległym i zbyt dalekim, by być bliskim. Nie znał prawdy. Nie rozumiał prawdy, ale doskonale słyszał pieśń, którą kiedyś śpiewało jego rozpalone, zdarte do krwi gardło.

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY.

Znał je. Znał każde słowo. Słyszał każdy instrument, a jego zesztywniałe palce same chciały się poruszyć, by zagrać melodię. Grał ją. Kiwał głową w rytm i choć nie znał się na muzyce, potrafił zrozumieć wszelakie błędy i niedociągnięcia w grze muzyków stojących za kobietą o rozmazanej tożsamości.

A może jednak się znał?, pomyślał dziecinnie. Ale... a-a-ale... nie, przecież nie znał prawdy. Nie znał świata. Zdradzony, obolały, upadły i przestraszony, wodził wzrokiem, marszczył nos, ruszał ustami, ale nic nie widział, nic nie czuł, a zdarte gardło nie wydało z siebie nawet westchnienia.

Pusty byt.

Czysty niebyt.

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY.

Rajski przebyt.

Nie.

Wcale nie.

Pokręcił głową jak w amoku, a niewidzące oczy zamknął, kuląc się przy użyciu zesztywniałych mięśni. Jakoby jeszcze nieopierzone pisklę, odkryte, opuszczone przez matkę. Poruszył własnymi skrzydłami i zaskamlał, a dźwięk wydobył się ze środka jego drżącej, wibrującej piersi. Serce biło mu jak oszalałe, parząc żebra, płuca i rozlewając światłość żyłami, tętnicami, tak znajomo i tak obco, przez co nie poznawał swojego ciała.

Żył. Nie żył. Nie.

Wcale nie.

Nuty układały się w dźwięki, wyrazy w prawdziwe, pełne słowa i potem zaczął rozumieć.

A raczej zrozumiał już ostatecznie – nie słuchał tej melodii kiedyś. Słuchał jej teraz. Wokół niego wszystko przycichło, a kobieta o niezapamiętywalnej twarzy w jego umyśle jakby uśmiechnęła się gorzko, mierzwiąc niejednolite gładkie plamy. Wyszczerzyła kły.

Krew płynęła z jej oczu.

Grała dla niego.

W jego głowie.

Święty, święty, święty... niemal zawarczał, gdy ból przeszył wszystkie jego wymiary czucia. Wcale nie święty. Wstrętny! Zakłamany!

Obiecywał mu.

Jemu, serafinowi! Istocie wielkimi oczami wpatrzonymi w Niego, w Pana, w Miłość, w... w Wszechwiedzę. Musiał wiedzieć! Wiedział wszystko, więc dlaczego nie powiedział mu, że to tak bolało?!

Największy grzesznik świataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz