Ktoś za mną stoi. Podchodzi bliżej. Ciepło obcego ciała dochodzi do mojej skóry. Łowca? Gdyby zechciał użyć srebra, byłabym w tarapatach. Ani drgnę. Nie czeka i naciera. Kładzie rękę w obrębie mojej tali, drugą zaczyna delikatnie gładzić szyje. Przeszywa mnie prąd. Teraz czuje znajomy zapach. Jej zapach, który zapamiętałam - brzoskwiniowy szampon z nutą nikotyny. Niemożliwe.
– Betty? – odwracam się.
Elizabeth. Elizabeth Antoinette Walker stoi przede mną, jak gdyby nigdy nic. – Ale...Pochyla głowę i nagle czuje usta Betty na swoich. Od ostatniego zbliżenia dzielą nas miesiące rozłąki. Kilkukrotnie dałyśmy sobie do zrozumienia przez telefon, że między nami koniec. Nie ma sensu ciągnąć związku na odległość. A tu proszę. Próbuję znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie, dlaczego przyleciała, aż z Chicago, ale jedyne na czym mogę się skupić to jej dotyk. Zdejmuję koszulkę. Tatuaż na nadgarstku sprawia ból. Znak, że moc wzbiera, chce znaleźć ujście, ale pieczęć ją tłumiąca jest nieustępliwa. Wytrzymam. Betty wplata mi palce we włosy. Dobrze, że nigdy nie widziała mnie w sprężynkach. Biorę głęboki oddech i wypuszczam powoli powietrze. Uff. Co, za ulga. Zagryza wargę. Pomagam jej rozpiąć stanik. Dalej widzę długie nogi i wreszcie szokująco skrojone majtki. Obściskujemy się. Nasze ciała, są niczym dwa idealnie pasujące do siebie klocki. Opadamy na łóżko. Pnie w górę i obejmuje udami granatowe szorty. Rozpina je. Serce bije z prędkością równą rozpędzonej wyścigówce, chyba zaraz wyskoczy z piersi. Machnięciem dłoni gasi wszystkie świece w sypialni. Pełny księżyc bacznie nas obserwuje. Poruszam nogami, ale wsparta na wyprężonych ramionach zabrania mi zmienić pozycję. Powolnymi, posuwistymi ruchami miednicy oczekuje odpowiedzi. Ukradkiem spoglądam na kalendarz stojący, obok budzika. Kartka wskazuje dziewiąty lipca. Pociągam nosem. Do oczu napływają łzy. Ocieram twarz. Mażę poduszkę czarnym tuszem. Dziś, są moje urodziny. Gdy rozległy dźwięk budzika budzi nas, elektryczny ekran pokazuje dziesiątą trzydzieści.– Dzień dobry. Całuję Betty w czoło. Podpieram się na łokciu. – Nie. Tylko nie to. Jestem spóźniona. Przez nieuwagę zapomniałam ustawić nową godzinę alarmu. Jeśli zaraz nie pojawię się z prezentacją w agencji, będą mieć kolejny wolny wakat. Zwieszam nogi z łóżka, wstaję i zaczynam szukać stosownych ubrań. Z trudem odkopuję w szafie białą koszulę. Wkładam ją, resztę znajduję pod biurkiem. Szybko wciągam swoją jedyną spódnicę, z wysokim stanem. Całość dopełniam czarnymi czółenkami. Zerkam w lustro. Nagrzewam prostownice. Podnoszę ją i przejeżdżam po każdym pasmie włosów kilka razy. Jeszcze ostanie szlify szczotką i gotowe. To twój dzień Grace - dodaję sobie otuchy. Łapię za torbę i zbiegam po schodach. W kuchni biorę łyk mocnej kawy. Nie smakuje najlepiej. Zalega w kawiarce od wczoraj. Wychodzę z domu. Przystaję na ganku. Z lewej strony balustrady siedzi czarny kot. Bea należy do naszej rodziny od zawsze. A przynajmniej, odkąd sięgam pamięcią. Na mój widok zeskakuje z niej. Rozprostowuje grzbiet, rusza w moim kierunku. Następnie ociera się o nogę, delikatnie mrucząc. Kucam i ją głaszczę. Po czym wsiadam do nowego cadillaca Betty. Wyjeżdżam z podjazdu. Do agencji mam dwadzieścia minut drogi. Włączam radio. Prezenter zapowiada naprawdę ładne popołudnie, bez opadów. Instalacja porcjuje zimne powietrze. Chwila ciszy, po niej w głośnikach rozbrzmiewa piosenka The Smiths - How Soon Is Now. Uwielbiam ją. Daję głośniej. Nie wytrzymuję. Śpiewam teraz razem z głosem z radia. – You shut your mouth... How can you say... – I am Human and I need to be loved... Nagle przypominam sobie o telefonie. Miałam zadzwonić do kancelarii Stanford&Kane w sprawie spotkania. Wybieram numer. Nikt nie odbiera. Dzwonię ponownie. Beep! – Czas oczekiwania piętnaście minut. Operator wkrótce się z tobą skontaktuje. Z nami możesz więcej. Stanford&Kane... – Proszę nie rozłączaj się... -dopowiada automatyczna sekretarka. Wciskam czerwoną słuchawkę. Telefonem rzucam w siedzenie pasażera. Kochana babcia Patience i jej popisowe rogaliki z marmoladą. Mmmm... Oblizuję usta. Bez niej nasz dom nigdy nie będzie już taki sam. Tak, jakby całe szczęście i ciepło nagle z niego znikło. Och! Dlaczego? Dlaczego akurat wtedy wyjechała na te głupie badania. Nadal widzę wyraźny obraz wraku rozbitego samolotu, który pokazywali w wiadomościach. Katastrofa. Później spiker poinformował: „Na pokładzie znajdowała się między innymi znana egiptolożka dr. Patience Sara Dubois. Nikt nie przeżył. Sprawdźmy czy nasz korespondent, ma coś więcej do powiedzenia w tej sprawie..." Zmroziło mnie. To, co znane runęło jak domek z kart. Dodaję gazu, myśli zapętlają się. Powietrze wokół zaczyna wibrować. Energia. Czuję jego esencję, każdą komórką. Czyżby zaklęcie Wewnętrznego Kręgu traciło siłę? Jadę teraz niezbyt ostrożnie. Ostro skręcam w lewo. W najgorszym razie będę musiała odwiedzić siedzibę firmy, aby podpisać te cholerne papiery. Muszę to zrobić z jednego powodu. Tylko wtedy oficjalnie stanę się właścicielką dwupoziomowego mieszkania w Chicago oraz reszty majątku pozostawionego przez zmarłą. Docieram na miejsce. Samochód zaparkowałam niedaleko. Unoszę brwi. Budynek Ares Horizon wciąż onieśmiela. Ogromny wieżowiec, którego pięter nie sposób policzyć. Cały ze stali i szkła. Na dachu przymocowano wielkie, przykuwające uwagę litery - ARES INC. Mijam sygnalizacje świetlną i wchodzę do środka przez duże obrotowe drzwi. Przykładam kartę dostępu do bramki, ale nic się nie dzieje. I drugi raz. Odmowa. Patty, ruda recepcjonistka o pełnej twarzy opuszcza długie marmurowe biurko i podąża w moim kierunku. Wygląda nienagannie. Zresztą jak zwykle. Wysoko spięty kok, idealnie skrojony garnitur i plakietka z napisem - PATTY. W czym mogę pomóc? Wpadam w niesmak. Żałuję, że nie pożyczyłam tej amarantowej sukienki od Betty. Nosimy ten sam rozmiar. – W porządku pani Dubois? - posyła uprzejmy uśmiech. – Nie mogę użyć swojej karty magnetycznej. Możesz to sprawdzić? – Tak. Klik. Klik - sprawdza tablet. – Rzeczywiście pozbawiono panią dostępu dziś rano. Ale nie podano przyczyny. – To musi być pomyłka. – Nie jestem pewna. Zmiany dokonał sam pan Schultz. – Cholera! Wpuścisz mnie? – Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, aby o tym decydować. – Daj spokój! Mam zadzwonić do Schultz'a. – Nie. Lepiej go nie niepokoić. Niech będzie. Patty przykłada swoją wejściówkę do bramki. Czytnik zmienia kolor. Robię krok w przód. – Dziękuję. Obracam się na pięcie i zmierzam ku jednej z trzech wind. Wysiadam na dziesiątym piętrze. Bliżej nieokreślony interesant siada w obitym czarną skórą fotelu. Obok niego znajduje się duża przeszklona ściana, za nią sala konferencyjna. Nic nadzwyczajnego. Kilka wygodnych krzeseł, tablica multimedialna, a w samym jej centrum ciężki, duży stół mogący pomieścić co najmniej szesnaście osób. Nagle obecni tam wstają. Wśród zebranych dostrzegam między innymi Sterling Woodland, główną księgową i Patricka Collinsa współautora projektu, który powinnam przedstawić. Ruth Lambert dyrektor ds. operacji chwyta jakieś papiery i wychodzi. Reszta podąża za nią. Spotkanie właśnie się zakończyło. Na moje nieszczęście, oczywiście. Od tego wszystkiego skręca mi brzuch. Czwarta taka akcja w tym miesiącu. Odgarniam niesforne kosmyki, za uszy. W głowie widzę już swoje wypowiedzenie. Wdech, a po nim powolny wydech. Próbuję ochłonąć. Schultz zastyga jeszcze przez chwilę nad komputerem. Zaciskam mocno pięści. – Po prostu tam wejdę. – Dobrze się czujesz? Jesteś chora? - spogląda dziwnie spod okularów. Zdaje sobie sprawę, że wypaplałam to na głos. Wcześniej go nie zauważyłam. – Bywało lepiej. – Powinnaś wziąć parę dni wolnego. Wyglądasz nieswojo. – Tylko... co ja powiem... - Spokojnie! Wszystkim się zająłem. – Och, Patrick. Z nieba mi spadłeś. – Podziękujesz później. A oto wypełniony wniosek urlopowy. Podpisz i zanieś, gdzie trzeba. Przytulam go. – Nie ma za co. Daj znać, kiedy przestaniesz miażdżyć moje żebra. – Przepraszam. Poprawiam mu koszulę i poklepuję po barku. Rzeczywiście, gdyby tatuaż jakimś cudem przypadkowo zniknął mogłabym nieświadomie wyrządzić mu krzywdę. Poparzyć albo poharatać jego kości, a ostatecznie wysadzić połowę budynku, doprowadzając do śmierci wielu osób. Moc, a w szczególności ta wyłącznie na pozór kontrolowana bywa bardzo niebezpieczna. Chyba nikt z nas nie chce powtórzyć historii Selmy Kirk czarownicy z Hawajów, a jednak Starszyzna mojego sabatu powtarza ten sam czarny scenariusz od trzynastu lat, trzymając płynącą we mnie moc pod kluczem. W dodatku zabawnie trzęsąc portkami. Z Selmą było podobnie, tyle że ja od urodzenia tkałam aż cztery żywioły. Nie dokonam również żadnego odkrycia stwierdzeniem, że takie czarownice należą do rzadkości. – No, dalej! Znikaj, za nim Ruth albo Zachary wezwie cię na dywanik. Z kartką papieru zjeżdżam windą na piętro, gdzie mieści się dział kadr i zasobów ludzkich. Później opuszczam agencję. Odnajduję samochód. Naciskam pilot. Zamek ustępuje. Wewnątrz wkładam kluczyk do stacyjki. Przekręcam go. Silnik charczy i zaraz gaśnie. Ponownie. Co jest? Wysiadam. Otwieram maskę. Zaglądam w paszczę bestii dwukrotnie. W dzieciństwie, tak zwykłam nazywać zbiór właśnie tych elementów pod maską, kiedy ubrudzona smarem pomagałam w warsztacie wujka Boba. Pomyśleć, że o mały włos nie zostałam inżynierem automatyki i budowy maszyn. Mmmm... Wygląda w porządku. Zatrzaskuję klapę. Wracam. Teraz silnik nawet nie charczy. Dziwne. Sięgam ze schowka orzechowy batonik. Odwijam papierek i gryzę. Niespodziewanie przód pojazdu staje w płomieniach. Łapię za klamkę, ta nawet nie drgnie. – Cholera! Uderzam rękoma w kierownicę. Miotam nogami. Jak? Dym dostaje się do wnętrza przez wentylację. Żyły pulsują. Powiew mocy. Czuję ją coraz wyraźniej. Ten ogień nie jest dziełem przypadku. Przyjemne mrowienie jest niczym, przyjemny, ciepły promień słońca w samym sercu lodowca. Skąd dochodzi? W pobliżu musi znajdować się jakiś tkacz ognia. Po chwili wyciągam rękę. Chcę nagiąć czerwone języki do swojej woli, ale czuję jedynie pieczenie wokół pieczęci. Zaczynam panikować. Dymu jest coraz więcej. – Pomocy! Pomocy! Krzyczę. Bez skutku. Nikt z przechodniów nie zwraca uwagi na płonące auto. Urok Perswazji? Biegły w sztukach magicznych oprawca z łatwością byłby zdolny go rzucić. Rozpinam koszulę. Ściągam ją, następnie zakrywam nią usta i nos. W płucach mam ostatnie pokłady tlenu. Kończy mi się czas. Jeśli szybko czegoś nie wymyślę nastąpi mój koniec. Wybić szybę? Szukam czegokolwiek, co ułatwi zadanie. Niestety w pobliżu nie ma żadnych przydatnych przedmiotów. Żywioł wzbiera na sile. Ruchy ognistych języków przechodzą w wir i przygasa. Po drugiej stronie ulicy dostrzegam barczystą postać, ubraną w skórzany kombinezon z czerwonym piorunem, podobny do tych jakie noszą motocykliści. Staram się czytać z jego warg. Chyba wypowiada dawno zapominaną inkantację. Dość skuteczną. Mój wybawca? Odwracam na moment głowę i dzwonię do Elizabeth. Kiedy Betty odbiera połączenie, tajemniczej postaci już tam nie ma, jakby nagle zapadła się pod ziemię. – Halo! Bett... Nie uwierzysz, co się dziś wydarzyło. Dzięki rozmowie z Betty dochodzę do siebie. Czarny cadillac również, działa bez szwanku. Uff! Co za zajście. Kto w świetle naszego Kodeksu ośmielił się dopuścić, tak poważnego wykroczenia. Używać magii wśród osób bez Daru. Trochę straszne. Za mało, powiedzieć nienormalne. Na dodatek zaatakował inną czarownicę. Porzucam jednak te myśli. Truskawkowy koktajl serwowany z bitą śmietaną, podawany ze słomką we wszystkich kolorach tęczy, bardziej do mnie przemawia. Czas nagrody. Chociaż w ten sposób trochę odreaguję te wydarzenia. Może w ,,Nastroszonej Wronie'' wpadnę na Madeleine. Dwie przecznice dalej można znaleźć pełno barów, restauracji, klubów jazzowych i rożnych sklepików. Czy naprawdę pośród nich, są takie w których można kupić żabi skrzek lub zamówić mleczny koktajl w towarzystwie czarownic, noszących spiczaste kapelusze? Oczywiście. Pod warunkiem, że wie się, gdzie szukać. Co dla zwykłych mieszkańców Światu Środka wydawać się mogło wielkim żartem wyklarowanym przez jednego z nich, dla nas Tkaczy Żywiołów było zupełnie naturalne. A więc koktajl.
CZYTASZ
Skrypt Książki v.2
Teen FictionNazywam się Grace. Grace Dubois. Dla wielu jestem jednak Przeklętą. Panuje, bowiem przekonanie, że wraz z wielką mocą przychodzą wielkie kłopoty. Jedno jest pewne, coś się zbliża do miasta. Coś złego. Mrok. Czy dam radę stawić czoła siłom ciemności...