I - Ten wieczór.

16 2 2
                                    

Szare, grube chmury całkowicie zasłoniły nieboskłon. Zimny wiatr zrywał ostatnie liście z na wpół-żywych drzew. Złoto brązowa peleryna zakrywała asfaltową drogę oraz pordzewiałe szkielety samochodów, chowając ich tajemnice. Błogą ciszę przerywało jedynie stado ptaków o piórach czarnych jak noc. Krakały na siebie nawzajem, kłócąc się o najlepsze kąski z gnijącego jelenia. Kiedy rozbrzmiał głośny gwizd, wzbiły się nagle w powietrze. Minął moment, gdy część z nich spadła na ziemię, przebita strzałami.

– Ładne trafienie. Pochwalił starszy mężczyzna trzymający łuk bloczkowy. Będąc szczerym, to myślałem, że nie trafisz. Mówił do młodszej wersji siebie, posiadającej jeszcze brązowe włosy oraz dobrze widzące, szmaragdowe oczy. Chłopak, nie odzywając się, podszedł do martwego ptaka i wyciągnął z niego domowej roboty strzałę.

– Cztery zające i dwa kruki. Trochę mało. Stwierdził zasmucony, przywiązując kolejne zdobycze do plecaka, w którym trzymał amunicję oraz inne potrzebne przedmioty.

– Na dziś tyle musi starczyć. Jutro sprawdzimy wnyki. Mężczyzna podrapał się po łysej głowie, patrząc się na wpół pożartego jelenia. Brzuch zwierzęcia został rozpruty, a na kłutych ranach w okolicy szyi i głowy zaczęły żerować tłuste larwy. Licho. Stwierdził. Zobacz na te ślady po dziobie. Młodzieniec spojrzał się z niesmakiem na gnijące truchło. Zapach rozkładającego się mięsa oraz odczuwany głód sprawiał, że chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, przy ciepłym posiłku w swoim domu..

– Kurwa... Jeszcze nam tylko jego brakowało w okolicy. Powiedział na tyle głośno, że jego ojciec to słyszał.

– Jerzy. Odezwał się zły. Nie zapominasz się?

– Słońce zachodzi. Zignorował jego słowa. Wracamy już? Może jeszcze pójdziemy zapolować na jakąś zwierzynę? Czuć było w jego głosie niepokój, związany z marnym łowem, zwierzęta zazwyczaj nie migrowały o tej porze roku. Bał się, że jest to zapowiedź ciężkiej zimy.

– Synek, ale bez paniki. Dziś mamy tyle, a za dwa dni będzie lepiej. Piotr z ekipą pewnie dużo ryb złowili. A i jutro wracają łowcy z żukiem. Będzie dobrze.

– Ta... Oby.

Mężczyzna patrzył się na syna, pogrążonego w zamyśleniu. Tak jak i on, czuł, że ten rok będzie ciężki. Bał się i to bardzo, lecz nie mógł sobie pozwolić na pokazanie tego, nie kiedy jego pierworodny potrzebował jego wsparcia.

– Wracajmy. Nie możemy tracić czasu. Powiedział staruszek robiąc pierwsze kroki w stronę zachodzącego słońca. Ah, właśnie. Karawana z Grodna miała przyjechać, zapewne już są. Pewnie znów do Warszawy jadą.

Słysząc te informacje, Jerzy wyrwał się z zamyśleń. Uniósł głowę a oczy zrobiły się jakby weselsze.

– Mówisz?

– Zdziwiłbym się, gdyby tam nie zimowali. Uśmiechnął się. Karawany kursujące między dawną granicą polsko-białoruską były ich jedynym kontaktem ze światem. Dostarczały potrzebnych przedmiotów, których wioska sama nie mogła wyprodukować. Mieszkańcy odwdzięczyli się spokojną nocą, za umocnieniami a także lekkim posiłkiem. Największą wartość miały leki oraz amunicja, którą produkowano już tylko w kilku miejscach. Pomimo usilnych starań resztek państwowości, praktycznie zastąpiły walutę, w końcu każdy ich potrzebował. Jadąc do Siedlec czy Grodna jeden nabój do "kałacha" mogłeś wymienić za kilka złotych lub rubli, jednak poza miastami, były one praktycznie bezwartościowe. Pieniądz stał się symbolem wyższych sfer, która ukryta w domach, nie musiała nigdy opuszczać miast.

Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. [+18]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz