Kompromis

1.8K 160 28
                                    

Kolejny napad, kolejna ucieczka. Pastor wyskoczył z sułtana i z trudem przetoczył się na drugi poziom podziemnego parkingu. Schował się za kolumną, licząc na to, że nadciągające radiowozy będą kontynuować pościg za samochodem, w którym pozostali Blush, Dorian i Carbonara. Zgubili ich na parę sekund, więc istniała nikła szansa schowania się w cień, a rozdzielenie się było o wiele bezpieczniejsze kiedy byli przeładowani sprzętem hackerskim. Pozostało mu tylko czekać. Wstrzymał oddech i skupił uwagę na dudniących w swoich uszach sygnałach radiowozów. Mocniej skulił się w sobie, kiedy w nadciągającym chaosie wychwycił nie tylko biedawozy, ale także rozlegające się za nimi jedyne w swoim rodzaju sygnały superjednostki pościgowej. To oznaczało tylko jedno.

- Fiu, fiu, fiu - mruknął pastor, gładząc dłonią maskę czarnej policyjnej corvetty. - Więc to na to idą pieniądze z naszych niesprawiedliwie pobieranych podatków? - dodał, szczerząc się zadziornie. Montanha założył ręce na piersi, odwzajemniając jego uśmiech.

- To byłby całkiem słuszny zarzut z twojej strony, gdyby nie fakt, że ty nie płacisz tych podatków, pastorito – odparł. - Malwersacje podatkowe zakonu to kropla w morzu twojej kartoteki. Ale jebać to, wsiadaj, pokażę ci jak śmiga.

- O! A mogę poprowadzić? - Erwin zbliżył się do przyjaciela podekscytowany i ostentacyjnie wyciągnął rękę po klucze. Montanha założył ręce na piersi i zmierzył go groźnym wzrokiem,
z którego biło
kiepsko skrywane rozbawienie. 

- Absolutnie nie ma takiej opcji. Już prędzej ładuj się do bagaja.

Oh jak bardzo chciałby być teraz w bagażniku. Albo przysypany złomem. Ewentualnie deportowany do Meksyku. Gdziekolwiek, byle nie tu, w ciemnym kącie parkingu. Po kilku sekundach ciągnących się jak godziny minęły go dwie mocno poobijane victorie. Carbo odwalał w tym momencie wybitną robotę, trzeba mu to przyznać. Erwin zacisnął powieki, a jego własne serce obijało mu się po uszach tak, że nie słyszał niczego innego. Tylko głuchą ciszę. Po chwili zbyt spokojnej żeby to było prawdziwe, otworzył oczy i zakotwiczył je na bruku przed sobą. A raczej na parze policyjnych butów. Zadrżał ze strachu, stresu i zmęczenia.

- Na spokojnie. Wszystkie oddziały pojechały za sułtanem – rzucił Montanha, wyciągając dłoń by pomóc mu wstać. - Z takimi wielkimi oczami ci nie do twarzy.

- Skąd wiedziałeś? - Erwin odepchnął jego rękę i ułożył się wygodniej na posadce, podpierając się o ścianę budynku. Policjant przewrócił oczami i oparł dłonie na pasku.

- Zwiałeś mi jakieś dwadzieścia razy za dużo żeby o to pytać. Trzy kroki przed tobą, tak jak mówiłem – odparł, a pastor uśmiechnął się drwiąco.

- A jednak pozwoliłeś kadetom odjechać. Wzięcie pod uwagę twojego miękkiego serduszka to takie dziesięć korków przed tobą.

- Na tym moja pobłażliwość się kończy – zawarczał swoim charakterystycznym basem Gregory. Rzucił podwładnym szybkie wytyczne na radio i zameldował status drugi. Pastor uniósł brwi zdziwiony.

- Nie jedziemy na komendę?

- Nie, załatwimy to tutaj – odburknął i oparł się o przeciwległą ściankę. - Zrobiłeś straszny gnój na Mission Row, zdajesz sobie sprawę?

- Ah, no tak. Mogłem oszczędzić Capeli tych wszystkich detali o kajdankach, ale powiedz czy to nie urocze jak się tak peszy i kuli w sobie! - odparł dumnie Knuckles. Montanha zmarszczył brwi.

- To przestaje być śmieszne za każdym kolejnym oskarżeniem o korupcję. „Zero trzy, piesek pastora", „chody u Montanhy", mam tego serdecznie dość – nerwowo przeczesał włosy palcami. - Twoje wywlekanie naszego prywatnego życia na całą policję nie pomagało. Narobiłeś mi wrogów. A potem rozpłynąłeś się w powietrzu na kilka dni.

KompromisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz