~ ~

61 8 0
                                    

Zmierzchało.

Ze starego, otwartego okna mojego mieszkania obserwowałem koniec. Ale zaraz. To było nierozsądne, głupie wręcz stwierdzenie. Niejeden z moich dawnych znajomych zaśmiałby się i zapytał, czy nadeszła apokalipsa.

Dlaczego? Przecież poza śmiercią są różne końce, takie jak kropka czy łzy, ostatni występ czy wywiad. Pewne etapy w życiu też coś kończą. Lecz tym razem miałem na myśli jedynie ten cudowny koniec dnia.

Subtelny, a zaraz przeiskrzony barwami obraz malowany na niebie wprawioną ręką Boga. I mimo, że oznacza kres czegoś, symbolizuje też, że nadejdzie coś nowego. Tak jak ostatni ukłon, zwieńczony tęsknym pocałunkiem.

Czyż zachody słońca nie są cudowne?

Słyszę dzwony i powracam na ziemię. Obserwuję potężną falę ludzi, która zalewa oświetlone lampami ulice. Wszyscy jednakowi. W szarych garniturach i czarnych płaszczach, nerwowo spoglądając na zegarki, spieszą, nie wiadomo gdzie. Nie dostrzegają, że wypastowanymi na błysk butami depczą swoje własne ja. Jedni wsiadają do markowych samochodów, inni do metra, a jeszcze inni kierują się w stronę drogich restauracji. Ale wszyscy są tacy sami: jednakowo zabiegani, przytłoczeni monotonią życia, o pustym sercu. Uznali za cel własne ambicje. Może dlatego do samochodu, do metra i restauracji wchodzą sami?

Kiedyś byłem tak żałośnie do nich podobny. Mrówka, która na chwilę stanęła w świetle lefrektorów i poczuła się Panem Świata. Prycham. Panem zepsucia co najwyżej.

Wystarczyło jedno potknięcie, a szanowny Pan Świata tracił koronę i na powrót stawał się mrówką. Zachłysnął się sławą i upadł.

Hipokryta, mówił innym by byli sobą, a sam ukrywał oblicze za idealnie stworzoną maską.

Och, jakim żałosnym Panem Świata byłem.

Kręcę głową, wodząc wzrokiem za znikającymi w cieniu zachodzącego słońca postaciami. Zastanawiam się, dlaczego tu są. Dokąd się śpieszą? Zdawałoby się, że żyją w błędnym kole autodestrukcji, nie radząc sobie z problemami. Boją się przytłoczenia, fali kłopotów, która wpadłaby do ich życia i zasiała w nich spustoszenie. Nieświadomi i odurzeni chcą posiadać coraz to więcej i więcej.

W końcu byłem taki sam, jestem w stanie to stwierdzić.

Spoglądam ponownie na mój ukochany zachód i myślę sobie, że ci szarzy ludzie nie byliby w stanie pojąć tej boskiej sztuki. Nie zrozumieliby też mądrości ukrytej w starych, przyżółkłych stronicach ksiąg i uroku świeżo zaparzonej herbaty. Uśmiecham się na samą myśl o tych prostych rzeczach, podczas kiedy inni uważają je za stratę czasu, nużącą i nieprzynoszącą korzyści. A dla mnie pięknem jest zachód słońca, codziennie malowany na niebie, stare książkiz aromat herbaty i ten zabawny śmiech, który słyszę od lat. Moje prywatne cuda.

Rozmyślania przerywa tak bliski mi głos, do którego później dołączają inne. Rozbrzmiewa śmiech. Ceglanym chodnikiem idzie grupa ludzi, a z przodu kroczy mężczyzna, o anielskiej twarzy i równie pięknym głosie. Wygląda jak słońce, zachodzące, złote słońce, kiedy to jego anielską twarz rozświetla promienny uśmiech. Za nim dziarskim krokiem podążają znajomi mi mężczyzni, teraz w kwiecie wieku, z bananami na ustach i równie radosnymi, co wciąż młodymi oczami. W starych spodniach i dawno niemodnych koszulkach, cieszą się ze swojej obecności. Są tak inni od tych wszystkich szarych ludzi; cieszą się chwilą i wspólnym towarzystwem. Pomyśleć, że kiedyś byli Panami Świata, a teraz nikim innym jak ekstrawaganckimi mrówkami. Wchodzą do kamienicy, słyszę coraz głośniejsze śmiechy i rozmowy. Potem myślę już tylko o szybkich krokach brzmiących w korytarzu i skrzypieniu otwieranych drzwi.
- Znowu widziałem cię w oknie, Joon! Przyprowadziłem resztę ferajny!

- Tak Jin, widzę - odpowiadam ze śmiechem w stronę mojego męża. Ostatni ukłon zwieńczony pocałunkiem.

Czy rozumiecie już, dlaczego kocham zachody słońca?

Sunset //// Namjin Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz