⊰⑅⊱

211 30 0
                                    

– Mamo!-krzyknął roześmiany brunet, leżąc na turkusowym kocu w kratę.

   Właśnie trwał ich cotygodniowy piknik. Kobieta była arystokratką, ale po wojnie postanowiła nie przejmować się znakiem na lewym przedramieniu, który przyprawił ją o wielkie cierpienie w jej krótkim, niespełna trzydziestoletnim życiu.

   Ciemne włosy czarownicy były smagane przez wiatr i plątanie małymi dłońmi jej siedmioletniego syna, który próbował bronić się przed łaskotkami.

– Mamo!-zaśmiał się chłopiec, uciekając spod zgrabnych dłoni swojej uśmiechniętej matki.
– Oj dobrze, już dobrze-mruknęła, wywracając swoimi ciemnymi oczami.

   Siedmiolatek usiadł obok niej, przytulając się do kobiety, która opatuliła go ramieniem. Czarownica podała chłopcu jego ulubiony deser. Ciasteczka w kształcie koniczynek wykonane z ciasta francuskiego, których nadzieniem był gruszkowy mus z cynamonem. Czarownica uwielbiała gotować i eksperymentować w kuchni w takim samym stopniu co jej starsza siostra i młodszy brat, który niestety pożegnał się z życiem nim zdążył poznać siostrzeńca. Marciano nie zostawił po sobie żadnego potomka, więc Martina postanowiła nadać córce ich rodowe nazwisko. Przynajmniej tyle lub aż tyle.

   Chłopiec zajadał się gruszkowymi koniczynkami, jak zwykła nazywać je Miranda i obserwował przedramię swojej matki. Wiele razy słyszał już o jej życiu, jednak nigdy nie opowiadała o tym, dlaczego przyjęła znak. Przecież brzydziła się śmierciożercami i od małego mówiła mu, że nigdy nie powinien iść za tłumem, tylko dlatego, że szedł w nim ktoś mu bliski. Ale o kim mogła wtedy mówić?

– Mamo?-spytał Adrian, unosząc głowę na blednące z każdym dniem oblicze kobiety.-Dlaczego nigdy nie mówisz o czasie wojny i tym, co wtedy robiłaś?-zaciekawił się.

   Nie mógł tego dostrzec, jednak Miranda skrzywiła się, słysząc jego pytanie. Wolała delektować się promieniami sierpniowego słońca niedaleko nadmorskiej miejscowości Porthcurno. Wolała nie wracać do tamtych wydarzeń. Najlepiej byłoby, gdyby mogła się pozbyć tych wszystkich wspomnień. Najlepiej byłoby, gdyby potrafiła się pozbyć klątwy, którą rzuciła Invidia…

– Myślałaś, że się nie zorientuję? Jestem krukonką, Mira! Umiem obserwować niebo, więc umiem też obserwować ludzi! Zdrajczyni!-krzyknęła blondynka, celując różdżką w przyjaciółkę.
– Mogłabym zapytać cię o to samo, Vidia!-warknęła brunetka, zamykając drzwi dworku Pucey'ów skąpanego w świetle księżyca i zdając sobie sprawę, że ich krzyki mogą obudzić nowonarodzonego chłopca.

   Kobieta podeszła kilka kroków w przód i rzuciła dookoła barierę ciszy. Palące łzy szkliłyy się w jej oczach, a na usta ciągnęły się przekleństwa w języku włoskim, które tak wiele razy słyszała od swojego ojca. Nie była pierwszą w ich przyjaźni, która zdradziła…

– Kto zabił Marciano?-spytała gorzko, patrząc prosto w granatowe oczy.-Odpowiedź mi! Kto zabił mojego brata!?
– Nie wykonałaś polecenia Czarnego Pana-powiedziała Lestrange.-Ktoś musiał to zrobić za ciebie, by nie przydarzyła ci się krzywda-warknęła blondynka.-A teraz okazuje się, że nas zdradziłaś! Nie powinnam była się dla ciebie poświęcać!
– Wcale cię o to nie prosiłam, Cregence!
– To nie jest…-blondynka zrobiła krok w przód i dźgnęła przyjaciółkę w pierś.-I nigdy nie było moje nazwisko.
– Wolisz być Lestrange? Jak Bellatrix? Nie widzisz co oni robią? Co ty robisz?
– Ty również należysz do Czarnego Pana i musisz wykonywać polecenia.
– Doniesiesz na mnie?-spytała niezłomnie Miranda.

   W odpowiedzi usłyszała tylko szaleńczy śmiech. Śmiech, którego nigdy wcześniej nie była świadkiem. Wtedy do niej dotarło. Invidia stała się taka sama jak Lestrange, jednak jedna rzecz je różniła. Tylko dawna panna Black byłaby zdolna pokochać Czarnego Pana. Invidia miała Rabastana, a Miranda wiedziała, że kobieta będzie stać tylko u jego boku. Bellatrix pragnęła czegoś więcej, niż Rudolfusa. Kogoś więcej…

– Jesteś szalona-szepnęła pani Pucey, cofając się dwa kroki w tył.
– A ty za kilka lat będziesz martwą zdrajczynią-syknęła Lestrange, wiedząc że jeszcze bardziej wystraszy dawną przyjaciółkę.-ZDRAJCZYNI!

   Czarny niczym smoła promień uderzył Mirandę w klatkę piersiową. Kobieta zachwiała się na nogach i upadła na kolana wśród szyderczego śmiechu krukonki. Mogła ją zmienić na lepsze, gdyby tylko wcześniej zrozumiała co tak naprawdę dzieje się na świecie. Co tak naprawdę robili śmierciożercy i niegdyś ona…

– Idź do siostruni-zakpiła Invidia, odwracając się gwałtownie i zamiatając trawę swoją czarną peleryną.-Powiedz, że okazałam ci łaskę. Zobaczymy czy wytrwasz z tą klątwą do dziesięciu lat. Bo właśnie tyle ci daję, słabeuszu-prychnęła i deportowała się, a wokół niej utworzyła się ciemna smuga dymu.

– Mamo? O czym myślisz?-spytał chłopiec, wpatrując się w brunetkę swoimi dużymi oczami.
– O tym jak duży już jesteś, Addie-odparła, przyciskając syna do swojego boku w mocnym uścisku.-Rośniesz jak na drożdżach, wiesz? Niedługo będziesz dorosły, a mnie już nie będzie na tym świecie.
– Nie mów tak-chłopiec założył ręce na piersi, oburzając się.-Zawsze tu będziesz. Przecież jesteś moją mamą. Tylko ty mnie rozumiesz, bo nie jesteś jak tata.
– Twój ojciec potrafi być specyficzny, ale bardzo, bardzo cię kocha. Pamiętaj o tym, dobrze?-spytała, pstrykając chłopca lekko w nos, a ten się zaśmiał.
– Dobrze-odparł z promiennym uśmiechem.-Będę pamiętać.
– Musisz też pamiętać, Adrianie, że każdy kiedyś umrze. Czytałam ci opowieść o trzech braciach na dobranoc, prawda? Śmierć przychodzi po każdego. Nawet po tych, których nigdy nie chcielibyśmy stracić.
– Mówisz teraz o wujku Marciano?-spytał, a kobieta westchnęła.
– Mówię o wielu rodzinach, czarodziejskich lub nie, które straciły bliskich na wojnie. Niestety byłam też jedną z tych osób, które odbierały życie, ale zwróciłam się po pomoc do cioci Martiny. Zawsze możesz na nią liczyć, o tym też pamiętaj. Gdyby nie ona, dzisiaj siedziałabym w Azkabanie razem z Invidią Cregence.
– Kto to?-zapytał brunet, a jego matka przymknęła na chwilę powieki.
– Była… Była moją współlokatorką i przyjaciółką w Hogwarcie. Pamiętasz jak mówiłam ci kiedyś o tragedii McKinnonów? Była jedną z osób, która zamordowała tę rodzinę. Była moją przyjaciółką, z którą poszłam na wojnę. Na początku myślałyśmy, że wybrałyśmy odpowiednią stronę, jednak ja się opamiętałam. Ona niekoniecznie… Wyszła za jednego z braci Lestrange, ale dla mnie zawsze pozostała panną Cregence. Tak samo jak ty zawsze, ale to zawsze, zostaniesz moim synkiem-uśmiechnęła się.
– Wiem-odparł radośnie i przez chwilę siedział w ciszy.-Czemu nie mam rodzeństwa?-spytał nagle, a kobieta zakrztusiła się swoim ziołowym naparem.
– Idź polatać na miotle, dobrze? Ja tu sobie poleżę i popatrzę-powiedziała, zmieniając temat.

   Adrian wykonał polecenie ze śmiechem na ustach. Nie wiedział, że była to ostatnia rzecz, jakiej zrobienie zaproponowała jego ukochana mama. Latał na miotle godzinami, ściągając się z jaskółkami w powietrzu. W przestworzach czuł się jak wolny ptak, który mógłby odlecieć gdziekolwiek by chciał. Zleciał na trawę dopiero wtedy, gdy zaczęło padać.

   Usiadł pod drzewem na turkusowym, kraciastym kocu, mając szeroki uśmiech na twarzy. Uśmiech, który w ciągu kilku sekund zmienił się w niezrozumienie, gorycz, by zakończył się żałosnym szlochem.

   Miranda Cremonesi wiedziała, że czeka ją śmierć. Próbowała się zmusić do przygotowania swojego syna na jej odejście, jednak nie umiała. A on bardzo przeżył jej stratę.

   Tego dnia Adrian Pucey obiecał sobie, że przyjdzie na pogrzeb Invidii Lestrange tylko po to, by napluć na jej trumnę. To właśnie przez nią stracił matkę. Jedyną osobę, która go rozumiała. Jedyną, której pasował jego temperament i śmiech. Jedyną, przy której faktycznie mógł być sobą. Nie wielmożnym arystokratą z czystokrwistych sfer. Adrianem Pucey'em…

GRUSZKOWE KONICZYNKI | one shotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz