Eleanor nie była pewna, czy w tej chwili bardziej potrzebowała własnego łóżka, czy zimnej kąpieli, która zmyłaby z niej wspomnienia tego paskudnego dnia.
Zamiast jednak zrobić którąkolwiek z tych rzeczy, wciąż siedziała w jednym z dwóch foteli, w półmroku własnego salonu i wpatrywała się w człowieka, który był połączeniem jej zmęczonego umysłu i wypitego chwilę wcześniej alkoholu.
Vincent, powtórzyła w myślach, uświadamiając sobie, że to imię bardzo pasowało do mężczyzny, którego właśnie miała przed sobą. Było eleganckie i zdawało się brzmieć lekko i czysto.
Nie pamiętała, jak dużo wypiła, ale z pewnością więcej niż powinna wypić dorosła, odpowiedzialna kobieta, mieszkająca na niezbyt bezpiecznych przedmieściach miasta.
Vincent się poruszył, zupełnie jakby pragnął przypomnieć jej o swojej obecności. Gdy uniosła wzrok i spojrzała na niego spod ciemnych rzęs, z jej ust padło pytanie:
– Skąd znasz moje imię?
– Widniejesz na stronie firmy, w której spotkaliśmy się tego poranka – wyjaśnił, zupełnie jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Eleanor Cullen. – Przechylił głowę w bok, a idealnie rysy jego twarzy nieco się napięły. – Zdjęcie, które ktoś umieścił w zakładce opatrzonej jakże uroczym tytułem: ''Rodzina Milton Company'' pochodzi, jak podejrzewam, sprzed trzech lat. Twoje włosy sięgały wówczas do ramion, teraz są znacznie dłuższe.
Eleanor zacisnęła powieki. Ból rozlał się w skroniach niczym uporczywa fala ciepła.
– Jeżeli nie przyszedłeś tutaj, aby mnie okraść, po co właściwie...
– Jak już wspomniałem, chcę złożyć ci pewną propozycję – wtrącił, głosem wciąż niezmąconym zirytowaniem, czy rozdrażnieniem. – Oboje możemy dać sobie coś, czego pragniemy, Eleanor.
– Nie wiem, o czym mówisz...
– O Kevinie Miltonie, rzecz jasna.
To jedno imię wystarczyło, aby dziewczyna poczuła nieprzyjemny uścisk w sercu. Cóż... tego bólu najwidoczniej nie miała się tak łatwo pozbyć.
– Ty pragniesz się zemścić, a ja okraść jego rodzinną firmę – dodał, po czym nabrał głęboki oddech.
– Przykro mi, ale nie jestem złodziejką.
Vincent obserwował ją w milczeniu, gdy najpierw pochyliła się delikatnie w przód, wsparła drżące dłonie na podłokietnikach fotela i w końcu, nieco chwiejnie, podniosła się na nogi.
– Jak bardzo boli złamane serce? – pytanie, które padło z ust mężczyzny skutecznie nie pozwoliło jej postawić nawet kroku w kierunku sypialni. – Widok ukochanego w ramionach innej kobiety? I świadomość, że nawet najlepsza wersja ciebie nie była dla niego wystarczająco dobra?
Ból, ten potworny uścisk, który nigdy nie tracił na sile, stał się niemal nie do zniesienia. Eleanor zacisnęła dłonie w pięści, a potem odwróciła się w kierunku Vincenta i w dwóch krokach pokonała dzielącą ich odległość.
– Nie jesteś nawet prawdziwy – niemal syknęła, pochylając się w jego stronę. – Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni, projekcją, demonem, który przyszedł, aby mnie dręczyć...
Vincent uniósł podbródek i nagle ich twarze znalazły się tak blisko siebie, że dziewczyna poczuła jego oddech na swoich wargach. Pachniał papierosami i mocnymi, ciężkimi perfumami, które przywodziły na myśl drewno i coś, co przypominało mięte.
Powoli, leniwie sunąc po jasnej skórze, zlustrowała jego niemal nierzeczywistą twarz – blade policzki, mocno zarysowane kości, idealnie prosty nos i czarne oczy. Był rzeźbą, którą ktoś wyjątkowo utalentowany wykuł w drogim marmurze.
CZYTASZ
V I N C E N T [W SPRZEDAŻY]
Romance❝ I złodzieje chodzą czasem w aureoli. Wcale nie kradzionej ❞