Mam kaca, potwornego kaca. Boli mnie lewa strona głowy, tuż nad okiem. Czuje jakby ktoś przystawił mi tam drewnianą kostkę i stale uderzał w nią młotkiem, w celu wgniecenia jej w mój wypruty z dopaminy mózg. Coś ciągle podchodzi mi pod gardło, nie wiem co, bo rzygałem dziś już jakieś cztery razy; nie zdziwiłbym się gdyby to była moja wątroba, która jest już tak zepsuta, że nie sprawuje już w moim organizmie żadnych funkcji, jest jak niepotrzebny mebel w zagraconym pokoju. Poza tym czuje się strasznie ociężały, jakbym ważył cztery razy tyle ile w rzeczywistości.
Najzabawniejsze jest to, że fizyczne dolegliwości nie są tym co mi najbardziej przeszkadza. Czuje się okropnie, głównie ze względu na stan emocjonalny. Od kilku lat moje kace są jak gehenna. Kiedyś potrafiłem obudzić się następnego dnia i iść do pracy na drugą zmianę; być w tej pracy najbardziej wesołym człowiekiem. Dziś jeśli miałbym iść pracować, prawdopodobnie zwolniłbym się albo strzelił sobie w łep, tak dla pewności, że już nigdy nie będę musiał pracować na kacu.
Nie wydarzyło się nic, co powinno sprawić że czułbym się tak, jak czuje się teraz. Na co dzień jestem raczej stabilny emocjonalnie, niezbyt wesoły, ale też nie przygnębiony. Sprawa musi mieć swoje źródło w podświadomości. Dlatego pewnie nigdy nie dowiem się o co chodzi, nie chcę mieć kontaktu z moją podświadomością, za dużo tam syfu i traum z dzieciństwa.
„To po chuj piłeś, skoro wiedziałeś że tak będzie?" - spytałby człowiek kierujący się w życiu logiką. Nie piłem, ja uciekałem. Uciekałem przed wrogami, a mam ich sporo – ubiegły tydzień, przyszły tydzień, rachunki, mandaty, zaliczenia, projekty, sprzątanie, odwiedziny matki, znajomi, koledzy, fałszywi przyjaciele, szef, wykładowcy, profesorowie i wielu innych. Niektórych z nich nie widziałem od lat, co nie zmienia faktu, że stale mnie prześladują. Są jak krety w tej dziwnej grze zręcznościowej, nigdy nie wiem który i z którego otworu wyskoczy, żeby męczyć mnie w środku nocy.
Pozytywem jest to że nie piłem sam. Po kilku miesiącach życia w trybie dom-studia-praca, w końcu wyszedłem w wolnym czasie do ludzi, zamiast upijać się samemu oglądając nasty raz „Rodzinę Soprano". Znajomy z liceum zaprosił mnie na domówkę. Nie widziałem go jakieś dwa lata, zapomniałem że taka osoba w ogóle istnieje. Normalnie odmówiłbym, ale tym razem coś tchnęło mnie żeby wyjść z domu. Może podświadomie czuje, że mój koniec jest blisko, że nieustające bóle w klatce piersiowej to rak i dlatego chcę wykorzystać ostatnie miesiące życia? Przyszedłem więc do niego, chwilę po dwudziestej pierwszej, kiedy większość zaproszonych była już na miejscu. Zobaczyłem kilka znajomych mord, nie żywiłem do nich absolutnie żadnych uczuć, ale ucieszyłem się na ich widok – miałem kogoś z kim mógłbym pogadać. W środku było dziesięć, w szczytowym momencie koło piętnastu osób. Na początku ciężko było mi rozmawiać z ludźmi; nienawidzę small talku i pierdolenia o niczym, a to nieuniknione na początku imprezy. Później, gdy się już wstawiłem, rozmowy nadal opierały się na sporcie, polityce i planach na życie, ale zrobiło mi się wszystko jedno. W zasadzie to odczuwałem pewną przyjemność z tych rozmów, towarzyszyło mi coś podobnego do nostalgii, jakbym cofnął się w czasie, znów miał dziesięć lat i interesował się każdym detalem z życia Cristiano Ronaldo.
Piłem, śmiałem się, tańczyłem, wyglądałem na zadowolonego ze swojego życia człowieka i tak też się czułem. Wszystko dzięki wódce i jej magicznym właściwościom. Przestałem chodzić na imprezy dawno temu, ale bardzo szybko przypomniałem sobie „jak to się robi", przez co nie wyglądałem na wyobcowanego. Czułem się świetnie, wszystkie moje lęki, obawy, cała ta pierdolona skłonność do melancholii odeszły.
Na miejscu były też kobiety. Wszystkie raczej ładniejsze niż brzydsze, na tym jednak kończyły się zalety większości z nich. Po zamienieniu kilku słów z każdą, tylko do jednej nie czułem odrazy. Miała na imię Ada. Na oko metr siedemdziesiąt wzrostu, piękne długie nogi, delikatnie zarysowane krągłości na sylwetce w kształcie klepsydry i oczy, które bez wątpienie służyły do hipnotyzacji pełnych spermy młodych facetów – tak ją zapamiętałem. Spodziewam się jednak, że ten opis wyglądał by inaczej, gdyby przyszło mi ją poznać kilka godzin wcześniej. W każdym razie, kiedy już znudziłem się innymi imprezowymi aktywnościami, zacząłem flirtować z Adą. Nie robiłbym tego, gdybym nie miał pewności że jej się podobam. Była bardzo pijana i wygadała się, jej oczy się wygadały, kiedy siedziała w środku i co chwila zerkała na balkon, przez którego drzwi widać było tylko mnie. Była dość inteligenta, rozmowa z nią stanowiła przyjemną odmianę dla innych konwersacji tamtej nocy. Bardzo szybko jednak przeszliśmy do konkretów, flirt nie trwał dłużej niż kilka minut. Uprzedziłem gospodarza, że idziemy z Adą poleżeć w jego pokoju, żeby przypadkiem nikt nie przeszkodził nam w odpoczynku. Chciała najpierw zająć się moim kutasem, ale powiedziałem jej żeby kładła się na łóżko i od razu zacząłem ją ruchać. Dawno już nie uprawiałem seksu, prawie zapomniałem jak przyjemna jest to czynność. Skończyłem po kilku minutach, poczułem się jakby cały alkohol zszedł ze mnie w jednym momencie. Ada była świetna, jęczała i ruszała dupą jak zawodowa aktorka porno. Musiałem jednak szybko się z nią rozstać, nie mogłem dopuścić do całkowitego wytrzeźwienia. Gdyby tydzień miał dwie soboty, to może rozważyłbym wspólne spędzenie reszty nocy. Niestety ma tylko jedną, więc musiałem wybrać między wódką a kobietą. Obie zadawały mi ból, przez obie cierpiałem w życiu wiele dni. Różnica jest taka, że wódka od początku była ze mną szczera, mówiła otwarcie: „Zranię cię skarbie, będziesz błagał o śmierć", podczas gdy kobiety obiecywały szczęście i wierność, w rzeczywistości dając tylko zawód i rozczarowanie.