spacery w środku nocy

15 1 0
                                    

spacery w środku nocy. niewiedza która jest godzina. niebo na horyzoncie zaczyna świtać. albo i nie? może mi się wydawało.
specyficznie puste miasto. miasto zbłąkanych dusz. miasto cieni. świecą się przydymione latarnie. świecą się latarenki z numerami kamienic, oblepione od środka zwłokami ciem. świeci się wyślizgany od nocnego deszczu bruk.
głuche kroki odbijają się od ścian. oglądam się czy ktoś za mną nie idzie, choć mam pewność że nikogo nie zobaczę. towarzyszące uczucie że ktoś nas obserwuje zawsze wtedy gdy chce się pobyć samemu.
na szczęście nie zamykają na noc parków miejskich. skręcam w stronę żeliwnej bramy. po chwili idę szybkim krokiem pod rozłożystymi konarami dębów. zostały ostatki liści. przyjemny szelest dobiega spod mych butów.
mijam zabudowę parkową - oranżerię, która nocą oświetlona jest przyjemnym pomarańczowym blaskiem. kieruje się jednak w drugą stronę, gdzie między drzewami stoją samotne pary ławek z klimatycznymi latarniami. żałuje że nie są na gaz, dawałyby jeszcze przyjemniejsze światło.
siadam od jedną z takich latarni, otulając się płaszczem i owijając się ciaśniej szalikiem. wyjmuje z kieszeni książkę i oddaje swoją świadomość lekturze.

z odrętwienia wyrywa mnie hałas porannego sprzątania parku. nie wiem czy do tej pory spałem czy czytałem. teraz już na pewno świta. a może jeszcze nie? nie mam ze sobą zegarka. ciągle jeszcze świecą się latarnie.
po drodze mijam pracowników sprzątających w parku, kłaniam się im, szurając liśćmi. wychodząc inną żeliwną bramą idę wzdłuż ujazdowskich, po których co jakiś czas przejeżdża rozpędzona taksówka.

wracając do mieszkania mijam zaspanych mieszkańców załatwiających poranne sprawunki. ciemne sylwetki oświetlane ciepłym światłem otwartych piekarni. gdzie na lady chleb wykładają pracownicy z jeszcze zapuchniętymi po jesiennej nocy twarzami. co jakiś czas ciepło bucha z otwierających się drzwi. temperaturze towarzyszy jeszcze przyjemniejszy zapach pieczywa, który sprawia że po chwili wychodzę z ciepłym bochenkiem chleba w rękach.

starszy mężczyzna wyglądający jak marynarz siedzi z fajką w ustach. prowadzi w bramie oświetlony żarówkami warzywniak. czerwień granatów, gruszki, dynie i persymony kontrastują z pomarańczowym mrokiem ulicy. zatrzymuje się, pozdrawiam go, oglądam jeszcze nie przebrane owoce.
odchodzę niosąc najczerwieńsze jabłko w kieszeni. przypomniał mi się motojiro kaiji.

mijają mnie cienie niosące poranne zakupy. prowadzi mnie kuszący zapach świeżego pieczywa. wygnańcy hypnosa oraz skowronki z wyboru. witam się z jednym i pytam która godzina. piąta pięćdziesiąt. pora wracać do domu.
wreszcie zaczyna świtać.

fantazjeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz