Prolog

1.2K 84 24
                                    

Pierwszym co zobaczyłam po przebudzeniu się z samego rana były ironiczne uśmieszki dwóch dziwczyn z pokoju obok. Patrzyły wprost w moje szare, niczym zachmurzone niebo oczy, które jeszcze trochę były zaspane. Zmarszczyłam brwi i podniosłam się do siadu.  Zgadywałam, że Meselis je wpuściła. Tak właśnie. Meselis, dziewczyna dzieląca ze mną ten jakże przytulny pokój. Zignorowałam je. Zawsze tak robiłam. Zbytnio za mną dziewczęta z tego sierocińca nie przepadały, nie ukrywam, że z wzajemnością. Cóż, niedawno zostałam tu przeniesiona. Nie ważne z jakiego powodu. Nie był on aż tak istotny. Wstałam z łóżka, które swoją drogą do najwygodniejszych nie należało. Złapałam mój dzienny strój składający się z spodni koloru zgnitej zieleni, koszuli, a raczej tuniki o krótkich rękawach i podobnego koloru co spodnie. Och tak. Naprawdę motywujące i żywe te kolory. Wyszłam pośpiesznie z pokoju, kierując się do wspólnej łazienki. Wolałam już być tam, niż przebierać się przy nich, pokazując te wszystkie blizny. Znowu by się śmiały. Głupie lalunie i damulki. Szczerze nimi gardzę.
W ubikacji oczywiście szybko się oporządziłam. Przeczesałam palcami długie, brązowe włosy i uśmiechnęłam się dumnie. Jak na 15 latke nie wyglądałam tak źle! Jasna cera przyozdobiona lekkimi piegami na nosie, czerwone usta ułożone w pogodny uśmiech...czego chcieć więcej? Gdybym była facetem, to zaraz taką bym rwała! Nie rozumiem więc tego braku zainteresowania mną. Nie miałam problemów z porozumiewaniem się z chłopakami. Wręcz przeciwnie. Aczkolwiek może trochę za bardzo jestem dla nich męska? Kto to tam wie. Powinno być im wstyd, że zwykła dziewczyna jest odważniejsza. Wyszłam w końcu z tej nieszczęsnej łazienki i udałam się na dziedziniec. O tej porze dnia, czyli gdzieś koło 9, nikt tam nie przesiaduje, więc miałam zapewniony spokój, a przynajmniej tak mi się wydawało. Pierwsze co zrobiłam po wyjściu z budynku, to wpadłam na jakiegoś mężczyznę w płaszczu koloru moich spodni, chociaż jego płaszcz był w jakby centki. Kaptur dokładnie zakrywał twarz, dzięki cieniowi jaki rzucał. Skąd ja kojarze coś takiego...?
-Bardzo pana przepraszam. Zamyśliłam się. -powiedziałam spokojnie i minęłam go zapominając na chwilę o dobrych manierach. Tyle dobrze, że nie zapomniałam przeprosić. Chciałam jak najszybciej znaleźć się przy mojej kochanej jabłoni, ale to wymagało przejścia poza mur...a że miałam szlaban za to, że ciągle wkradam się do kuchni, żeby podjadać, to musiałam wybrać zamiast bramy, sam mur do przebycia. Stanęłam pod nim i rozejrzałam się, czy nikt nie patrzy. Na szczęście byłam sama. Teraz czas na wyczucie. Mur z cegieł wydawał się kiedyś o wiele mniejszy, a dziś, dokładnie teraz, wyglądał jakby nigdy się nie kończył. Zaśmiałam się w duchu za swoje wyolbrzymianie sytuacji. No istna hiperbolizacja. A więc tak się dzieje, kiedy się czegoś boję...
Potarłam ręce o siebie i od razu zaczęłam się wspinać. Wybrałam taki odcinek, gdzie było pełno cienia. Teraz było ciężej mnie dojrzeć, tym bardziej, że nikt się mnie nie spodziewa w takim miejscu...Mimo wczesnej pory, cień był dobrą osłoną.
Jak to mawiał mój świętej pamięci brat..."ludzie widzą to co chcą. Jeśli nie chcą, to nie widzą. Jeśli się nie spodziewają widzieć, zwyczajnie ignorują". Wiele razy przekonałam się o trafności tych słów. Zwinnie i szybko wchodziłam na górę, co nie zapowiadało niczego dobrego. Za łatwo mi idzie. Odetchnęłam cicho i odchyliłam głowę lekko w tył. Zgadnijcie co zobaczyłam. Tak. Zobaczyłam, że jestem w mniej niż połowie. Myślałam, że tak się wspinam już wieczność i że jest już odcinek końcowy. Zatrzymałam się na chwilę, wtulając twarz w zimny kamień. Ach...cóż to było za pocieszne uczucie. Przymknęłam lekko oczy i poczułam ból ogarniający moje ręce i nogi, od palców po łokcie i kolana. To był znak, że przerwa się skończyła. Teraz chciałam przyspieszyć, ale pośpiech w takim stanie byłby pewną klęską. Pośpiech by odjął dokładności układania rąk i mogłabym spaść, a tego nikt by raczej nie chciał. No może oprócz moich rówieśniczek. Właśnie z takimi myślami sunęłam powoli, aczkolwiek dokładnie naprzód. Nie dam tym ladacznicom satysfakcji. Dobre pół godziny zeszło mi na znalezieniu się na górze. Kiedy tak tam siedziałam, zrozumiałam, że schodzenie będzie o wiele cięższe, dlatego też postanowiłam zejść po drzewie, ktore stało jakieś 100 metrów na prawo. Jestem genialna. Czyli teraz będę robiła spacerki po murze. Spełnienie marzeń. Podniosłam się powoli. Teraz dopiero poczułam jak miekkie mam kolana. Trzęsłam się jak galareta mięsna. Nie miałam lęku wysokości. To nie było to. Raczej zwyczajnie bałam się pomyłki i niechybnej śmierci po upadku. Tak, to na pewno to. Zaczęłam iść maleńkimi kroczkami przed siebie. Teraz byłam mocno widoczna, ale z dużej odległości, a nikt nie kwapił się do patrzenia prosto w słońce. Swoją drogą mnie też nieco oślepia...
Nagle kilka kamieni spod mojej stopy odpadło, a ja już prawie spadłam, na szczęście adrenalina i jakieś tam doświadczenie w chodzeniu po drzewach mi się włączyło i utrzymałam się...Ledwo. Teraz to stałam jak sparaliżowana. Naprawdę się przestraszyłam. Serce najpierw stanęło, a później przyspieszyło, a krew zawrzała. Czułam jak moja twarz blednie. Oto i szczyt paniki w wersji Lei!
-Leia, weź się w garść. Jeszcze parę kroków. Jestem pewna, że dasz radę. Z bratem robiłaś gorsze rzeczy i to bez strachu...-pocieszałam się i znów ruszyłam. Oczywiście wolniej, ale zawsze coś. Kiedy już byłam na drzewie, moja pewność siebie wróciła. Nie bez przyczyny byłam wyzywana od małp i dzikusek!
-Tak, bądź dumna z tego, że Cię wyśmiewają. Geniusz.-mamrotałam pod nosem. W końcu zeszłam i dumna popatrzyłam na drogę jaką pokonałam. Jeju. Byłam taka zadowolona!
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że byłam obserwowana przez pewną osobę, która niedługo wszystko zmieni i obróci do góry nogami moje życie.

Dziękuję za uwagę i poświęcony na to czas~

Ja zwiadowcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz