minus i minus daje plus

289 16 90
                                    

Fanfik specjalnie dla Madzi, mojej ulubionej potopiary.

Wesołych świąt!

Grudzień miał to do siebie, że na zewnątrz ściemniać zaczynało się w tym miesiącu gdzieś między piętnastą a szesnastą. Fakt ten nie wnosił raczej zbyt wiele optymizmu do ludzkiego życia, na ogół wychodziło się z domu, gdy było ciemno, a gdy się wracało, nie dało się zauważyć żadnej większej różnicy. Godziny jasności przeważnie spędzało się w pracy z rozważaniami na temat swoich życiowych błędów, ogólnie wszystko zdawało się jakieś takie szare. Do czasu. Jeśli tylko w grę wchodził śnieg, od razu zmieniało to postać rzeczy. Do rzeczy wskazanych należało cieszenie się nim, bo informacje o ocieplenie klimatu wskazywały na to, że już niedługo będzie można się tym zjawiskiem pocieszyć.

Nie, dobra, miało nie być depresyjnie.

Wszystkie dobrze nastawione zegarki w okolicy wskazywały godzinę piętnastą czterdzieści cztery dnia dwudziestego drugiego grudnia, kiedy Jerzy Michał Wołodyjowski i Jan Skrzetuski, przyjaciele od pierwszego rzucenia w siebie książeczką obrazkową w przedszkolu (pewnie wcale nie, to chyba zaczęło się jakoś inaczej) wyszli ze wspólnej wigilii ekipy rekonstrukcyjnej, do której obaj należeli. To oczywiste, że trzeba było zorganizować to trochę wcześniej, niż wypadało prawdziwe święto, czy też przedświęto, nie każdy zostawiłby w taki dzień rodzinę dla kolegów, chyba. Dla bezpieczeństwa nikt nie dopytywał każdego z osobna o priorytety w tej sprawie.

Cała impreza podsumowywała się w dwóch stłuczonych szklankach, jednym prawie (!) podpalonym obrusie i graniu w papier, kamień, nożyce o ostatniego pieroga (z kapustą i grzybami, sprawa poważna); nic więc dziwnego, że obaj panowie - zresztą, nie tylko oni, ale cała grupa, której członkowie albo jeszcze zostali na spotkaniu, albo z różnych powodów wyszli już nieco wcześniej - mieli wyśmienite humory. Niby dorośli ludzie, a można było doznać nagłego powrotu wspomnień z klasowych wigilii w podstawówce, tych z sokiem pomarańczowym, mandarynkami i czekoladowymi wafelkami. Grupa rekonstrukcyjna, rzecz jasna, też uwzględniła u siebie wszystkie te trzy niezbędne rzeczy dla udanych świąt.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, a przynajmniej powinno to robić, nie dało się tego określić, bo niebo całe zasłane było chmurami. Temperatura spadła nieco poniżej zera, ale żadnych opadów atmosferycznych nie odnotowano od jakiejś czwartej rano, co jednak wiele nie zmieniało, bo biały puch wciąż utrzymywał się sporą warstwą na ziemi i nadal świat wyglądał dosyć miło.

— Jedna z tych szklanek była moja, prywatna, już nigdy im niczego swojego nie użyczę — odezwał się Jan, odwracając się jeszcze na chwilę do tyłu, jakby wszyscy zainteresowani, włączając w to smętne kawałki szkła zamiecione gdzieś w róg pokoju, mogli poczuć teraz na sobie jego oceniający wzrok.

— To samo mówiłeś rok temu, kiedy zgięli twój widelec — odpowiedział drugi mężczyzna, pocierając nos, najpewniej aby sprawdzić, jak dużo jeszcze czasu mu zostało, zanim go sobie odmrozi. Z pewnością czasu tego zostało wiele, ale zima tego roku zaskoczyła nie tylko drogowców, zaskoczyła również zwykłych, prawych obywateli przy pomocy temperatur poniżej zera.

— W tym roku były plastikowe, a ja myślałem, że mają problemy tylko do sztućców. I że MOJE szklanki są bezpieczne.

— Tam nic nie było bezpieczne, już na samym początku prawie spadłeś ze schodów.

Co prawda, Skrzetuski prawie przeszedł ze stanu stojącego w leżący w ciągu zaledwie dwóch sekund z racji czynników zewnętrznych, to jest oblodzonych stopni, ale to tylko potwierdzało, że nawet natura działała przeciw nim. I tak, w całej tej rozmowie zawierało się tyle samo sensu, co ekologii w używaniu owych plastikowych sztućców, kupionych na ostatnią chwilę w pierwszym lepszym sklepie, koniecznie w paczce sto lub dwieście sztuk naraz, żeby zostało jeszcze na trzy kolejne lata.

yeet | potop fanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz