AKT I.

41 4 3
                                    

Po klasie przeszedł cichy pomruk niezadowolenia. Tak cichy, aby stojący przed biurkiem matematyk nie podniósł oczu znad skomplikowanego działania, a jednocześnie na tyle głośny, iż Adam się wzdrygnął. Matematyka nigdy nie sprawiała mu większych problemów, ale nigdy nie zawracał sobie głowy nauką. Znużony rozejrzał się po sali. Cyprian (co to w ogóle za imię? Brzmi jak jakiś półwysep czy inne geograficzne pojęcie, Adam nie był pewny) próbował nie zasnąć, zresztą z marnym skutkiem. Siedzący obok Jan podjął próbę wybudzenia kolegi, jednak widząc kompletny brak reakcji wrócił do notowania każdego słowa nauczyciela, po cichu licząc, że coś zrozumie. Czajkowscy jak zwykle konstruowali nową broń z kartek. Adam musiał przyznać, że nowy model pistoletu sprawiałby  niezłe wrażenie, gdyby nie fakt, że twórcy mają prawie siedemnaście lat. Przeniósł wzrok na siedzącego w pierwszej ławce Juliusza. Chłopak z zapałem pisał coś w zeszycie. Adama zawsze bawiło, jak humaniści próbowali zrozumieć matematykę. Juliusz był tego doskonałym obrazem. Dla niego potęgi i pierwiastki były tym samym złem wyższym, a trygonometria przerażała go tak jak Kościół homoseksualizm.
Jego refleksje przerwało wyładowanie papierowego samolotu na książce. Siedząca rząd z przodu Jadwiga uśmiechnęła się znacząco (przerażające!) I wróciła do przepisywania ciągu liczb. Adam nie wiedział, co ona kurwa chce, ale niechętnie rozłożył model. Autor napisał na samym środku kartki  „Lubisz mnie? Zaznacz tak lub definitywnie tak”. Adam chwycił pióro, przekreślając literę m w wyrazie "mnie" i tak powstałe słowo zaznaczył okręgiem. To powinno uciszyć gada przynajmniej na dwie lekcje. To, że jest gejem, nie znaczy, że musi zarywać do wszystkiego, co wykazuje jakiekolwiek oznaki życia. Niedbale złożył karteczkę i podał podekscytowanemu Fredrze. Jebany yaoista. Pewnie znowu naoglądał się hentaiów i teraz wyobraża sobie niewiadomo co. Aleksander zręcznie otworzył papierek i spojrzał z wyrzutem na zadowolonego Mickiewicza. Ten tylko wzruszył ramionami i wrócił do lustrowania uczniów z pierwszej ławki. Krasiński, Kraszewski i Pol zasługiwali na miano świętej trójcy, chociaż według Adama powinni zacząć bawić się w święta rodzinkę. Oczywiście chodzi głównie o wygląd zewnętrzny, nie stan umysłowy, gdyż wtedy tylko zwierzęta ze stajni betlejemskiej wchodziłyby w grę. Niezadowolona Klementyna kłóciła się Narcyzą na temat wyniku. No kurwa, od kiedy może komuś wyjść minus pięć i pół brata? Trzeba być niezłą amebą żeby pisać takie rzeczy w klasie maturalnej. Chociaż uwzględniając fakt, że średnia szkoły na półrocze wynosi zwykle coś koło 2,90, było to nawet zrozumiałe.  Ciszę przerywaną jedynie cichymi spostrzeżeniami nauczyciela zakłócił dźwięk dzwonka. Nareszcie. Mickiewicz wrzucił wszystkie rzeczy do torby i wyszedł z klasy. Na korytarzu czekał już jego przyjaciel, Fryderyk. Chopin był największym bad boiem w całej szkole. Przy okazji miał niezłą głowę do interesów. Już na początku drugiej klasy liceum zaczęli systematycznie pobierać haracz od młodszych uczniów, dzięki czemu cotygodniowe wyjścia na kebaba stały się rzeczywistością. W końcu 4,26 złotych dwa razy w tygodniu od dziesięciu osób to niemałe pieniądze. Fryderyk poza, jak sam uważał, niebywałą inteligencją (Adam polemizowałby, ale on nie będzie obrażał niepełnosprawnych w jakimkolwiek stopniu) wyglądał jak postać z typowego romansu. Popularność zawdzięczał też talentowi muzycznemu. Kolokwialnie rzecz ujmując, zajebiście dobrze grał na fortepianie. Mickiewicz odrobinę zazdrościł mu tego talentu, wszak sam potrafił jedynie pisać krótkie wiersze (o zgrozo, tylko te stylizowane na serenady! żal). Mimo tego nic nie powstrzymało go od skrytykowania ubioru przyjaciela. Kto o zdrowych zmysłach zakłada kurwa jasnozielone spodnie do ciemnobrązowego swetra?! Ludzie są straszni. I nie rozumieją jak działa moda, to też. I mają problemy egzystencjalne. Żenada.
— Stary, daj spokój. Zresztą nie uwierzysz — westchnął zrezygnowany Fryderyk. Wyglądał tak żałośnie, że Adam założyłby dla niego skarbonkę na siepomaga. Postanowił jednak nie dzielić się własnymi spostrzeżeniami.
— Wiesz który to Liszt? — zaczął niepewnie.
Oczywiście, że wiedział. W końcu Chopin miał kompleks Boga i historię każdej jego porażki, do której mógłby przyczynić się wyżej wspomniany osobnik, słyszał jako pierwszy.
— Od trzech tygodni jęczysz, że to on będzie grał na akademii, a nie ty. Nawiasem mówiąc, wyglądasz wtedy jak Fredro gdy ogląda te swoje chińskie kreskówki z wyidealizowanymi samcami. Może ty jesteś gejem? — dodał nieco ciszej, uśmiechając się znacząco.
Towarzysz spojrzał na niego wzrokiem seryjnego mordercy, któremu zabrano jego ulubiony nóż. Swoją drogą w jego wykonaniu wyglądało to dosyć... intrygująco.
— Nauczyciel znowu go faworyzuje — kontynuował, starając się sprawiać wrażenie niewzruszonego uwagą Mickiewicza.
— Może to dlatego, że nie zwracasz uwagi na nuty, tylko patrzysz na niego — zasugerował mu. Wiedział, że stąpa po cholernie cienkim lodzie, ale przecież odrobina ryzyka nikomu nie zaszkodzi (to samo mówią przed utopieniem w jeziorze?).
Fryderyk subtelnie się zaczerwienił.
— Nie, to nie tak! On... Nuty... Moje są źle napisane—
Adam jednym spojrzeniem dał koledze do zrozumienia, że tylko się pogrąża. No błagam, czy on jest ślepy?
— Frycek, weź się ogarnij. Idziemy teraz załatwić fundusze na piątek.
Około dwadzieścia minut później, po zebraniu słownie trzydziestu złotych i dziesięciu groszy (odsetki z zeszłego tygodnia) stwierdzili, że pójdą do biblioteki. Dzięki temu mogli pozbyć się wszelkich podejrzeń ze strony pracowników szkoły.
Adam wyminął stojącą przy wejściu dziewczynę z pierwszej klasy i niczym pocisk z Messerschmitta przeszedł do regału z romansami. Wyciągnął z półki zniszczony już egzemplarz „Romea i Julii” i otworzył na stronie z zagiętym rogiem. Zagłębił się w lekturze nie zauważając niskiego blondyna idącego w przeciwnym kierunku.
— Patrz jak chodzisz — warknął, czując ból po nagłym spotkaniu z chłopakiem. — Nie rozumiem, jak — urwał.
Juliusz siedział na ziemi otoczony porozrzucanymi książkami. Wyglądał uroczo, to Adam musiał przyznać.
Czekaj, wróć.
Wyglądał... normalnie, jak Juliusz —
.... no homo?
Przyglądający się zmieszanemu Mickiewiczowi Chopin zaczął się śmiać.
— Wstawaj, królewiczu. Adam, weź chodź skończyć te zjebane zadanie.
Adam w dupie miał krzyczącego i wykonującego dziwne ruchy Fryderyka.
On miał problem egzystencjalny.
Żenada.

A imię jego... Juliusz Słowacki?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz