Piękne ciemnobłękitne niebo rozjaśnione wychodzącymi znad horyzontu promieniami światła słońca. Chłodny wiatr tulący orzeźwieniem i zimnem wszystko co stanie mu na drodze. Zimowa atmosfera w Los Santos, 55 w skali Fahrenheita i mała pokropująca mżawka. Stan od kilku tygodni mienił się taką pogodą, taką cichą i spokojną, odprężającą i umilającą odpoczynek.
Na zamyślaną twarz siwowłosego spadały kropelki wody, małe, co chwilę lecące z nieba jakby bogowie szlochali. Jego ciało odziane w szarą bluzę ponad miarę Erwina i czarne dżinsy z każdą chwilą stawały się mokrzejsze. Czuł jak woda przedziera się przez spodnie dotykając jego nóg i doprowadzając do lekkich ciarek na skórze młodego.
Leżał tak już kilka minut, dokładnie od czwartej, jest już w pół do piątej, na dachu swojej srebrnej terenówki. Jego ciało przeżywało zimno wiatru obijające się o jego stopy i nos przesuwając się po nogach i biegnąc wyżej jego ciała.
Erwin chciał być sam, orzeźwić emocje po rozmowie ze swoją matką, chorą na raka. Kobieta postanowiła wyjechać na podróż życia dookoła świata, lecz złotooki nie był z tego zadowolony, chciał pobyć ze swoją opieką i poczuciem bezpieczeństwa do końca ich dni. Dni były policzone, jeden rok i dwa dni, tyle podróż Theresy miała wynosić, w jedną stronę, na wschód, a no końcu spoczynek w zasłużonej ciszy.
Erwin czuł że jest złym synem, nie pomagał matce gdy było jej ciężko, jak rzucała nałóg palenia, jak walczyła o opiekę nad nim, jak rozstawała się z mężem brutalem - ojcem chłopaka. Uznawał się za winnego tych policzonych dla niej dni.
Myślał nad sensem, jak przeżyć bez mamy, jak ją zapamiętać, jak spędzić z nią ostatnie chwile, pojechać razem z nią dookoła świata? Zwiedzać z nią Paryż, Petersburg, Jerozolimę, Aleksandrię i Pekin? Podróżować z nią dopóki nie umrze? Dopóki nie straci swojego poczucia bezpieczeństwa?
Nagle wibracje w kieszeni młodszego, godzina piąta, i ktoś dzwoni, wyjął niechętnie telefon po czym odebrał i przyłożył do ucha, jego bębenki zostały otulone aksamitnym głosem.
- Synku? Kochanie? Gdzie jesteś? - Zapytał piękne głos który Erwin kochał nad życie.
- Mamo? - Powiedział zadrżanym głosem.
- Erwin, gdzie jesteś? - Zmartwiona mówiła.
- Nie bój się... nic mi nie jest. - Zadrżały głos uderzał w jego krtań.
- Czemu masz taki głos? Jesteś na dworze?
- Tak... przy oceanie, tam gdzie byliśmy na pikniku, pamiętasz?
- Tak... wtedy pierwszy raz spróbowałeś papryki... i ją od razu wyplułeś. - Zaśmiała się lekko do słuchawki.
- Ta-k... kocham cię mamo... przepraszam że nie spędzałem z tobą czasu... - Powiedział bardziej zadrżanym głosem, jego oczy, zaszklone przez łzy i zamarznięte przez wiatr tkwiły w jego powiekach.
- Ja ciebie też synku... słuchaj... jest u mnie twój kolega... chciałby z tobą porozmawiać.
- Daj go do telefonu. - Odparł patrząc w znikające gwiazdy na niebie.
- Erwin? Gdzie jesteś? - Ten głos... niski głos, rozpalający Erwina od środka.
- Vasquez... co się stało... czemu chciałeś rozmawiać?
- Martwię się o ciebie... od kilku dni nie odbierałeś, nie odpisywałeś. - Powiedział zmartwiony.
Erwin od tygodnia siedzi cicho, jakby był nieżywy. Każdy z przyjaciół do niego dzwonił lecz nie odbierał by pobyć sam, pobyć ze swoimi myślami samobójczymi i poczuciem straty.