Mike POV
Cisza. Grobowa cisza panowała w całej pizzerii. Nic dziwnego, w końcu pierwsze minuty zawsze takie były. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, a później oddech śmierci łaskotał cię po karku. Już po niecałym kwadransie usłyszałem jak skrzypią drewniane deski na scenie – animatrony zaczynają swoją tułaczkę do biura. Wkrótce echem odbijał się od ścian odgłos powolnych kroków. Najwyraźniej Bonnie chciał rozruszać nogi.
Oby tylko reszta gangu nie wpadła na ten sam pomysł...
Najechałem palcem na kwadracik z napisem "CAM 1C". Gwieździsta zasłona, choć nadal nie tknięta przez robotyczne łapska, zaczęła złowrogo powiewać.
Hmmm... Może to przeciąg. Ktoś musiał nie domknąć którychś z drzwi.
Odłożyłem tablet, by nie marnować niepotrzebnie energii. 93% po niecałych 30 minutach... Nie było tak źle, jednak lepsze jest kilka procentów w zapasie. À propos upływu czasu...Gdzie jest Vincent, do cholery?
Nie miał w zwyczaju spóźniać się do pracy, ba, cenił sobie czas jak nikt inny i miał pretensje do stróżów, gdy ci nie byli punktualni.
Ciekawe, zapewne coś musiało mu wypaść. Na pewno coś ważnego, ale co takiego? Ważny telefon od kogoś z rodziny? Wypadek samochodowy? Ktoś go napadł? Stała mu się jakaś krzywda?
Kropelka wody spadła na mój nos, na chwilę przerywając natłok myśli. Kolejna wylądowała na grzbietowej stronie ręki, co świadczyło o tym, że dach pizzerii znów musiał przeciekać. Well, przez cały wieczór, aż do teraz padał deszcz. Może właśnie dlatego Fioletowy nadal się nie zjawił? Czyżby to miało związek z pogodą?
Nie zależało mi na zdrowiu Vincenta, lecz sęk w tym, że potrzebny mi był kompan, by przetrwać noc bez uszczerbku na mej już i tak uszkodzonej psychice. W pojedynkę zabawa z animatronami bywa śmiertelnie trudnym wyzwaniem. Dosłownie.Upłynęło siedemnaście minut od ostatniego sprawdzenia kamer, gdy usłyszałem z daleka trzask zamykanych drzwi, później: cichutkie i coraz szybsze kroki. Ktoś dyskretnie próbował przedostać się do biura. Kroki z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Niebawem fioletowa postać wychyliła się zza ściany. Kropelki wody spływały po jej włosach i twarzy.
– Witaj, Schmidt – powiedział aksamitny, męski głos. Mężczyzna podał mi rękę.
– Cześć – uścisnąłem ją, a następnie pociągnąłem do siebie niespodziewanie. Obdarzyłem stróża zimnym spojrzeniem. – Wiesz, która jest godzina?
– Kilka minut po dwunastej? – zapytał niewinnie, delikatnie rozluźniając rękę, by ją uwolnić.
– Chciałbyś, gałganie – Wzmocniłem uścisk, unosząc kąciki ust. – Chyba nie chcesz, żebym naskarżył na ciebie tym u góry?
– Uwierz mi, mają w nosie to co robię, "o ile to nie zagraża mieniu Freddy Fazbear's Pizza". Poza tym, w końcu jestem, więc nie będziesz tu zdychał sam, tylko w mojej obecności – szarpnął kończynę, wyzwalając się z mojego chwytu.
– Och, jaki łaskawy – wywróciłem oczami z głupkowatym uśmieszkiem. – Będziesz tak stał, czy masz zamiar mi pomóc?
– Przecież wspieram cię psychicznie – uniosłem brew, patrząc na kompana z pogardą. Westchnął, po czym sięgnął po swoją torbę i wyciągnął z niej termos. – Tylko wypiję kawę i jestem do twojej dyspozycji, oki? Coś musi mnie postawić na nogi przy tej smutnej pogodzie.
Przymrużyłem oczy w odpowiedzi, obserwując jak stróż zaczyna siorbać kofeinę w płynie. Cholera, sam bym się napił czegoś ciepłego...
A stróż robił mi smaka i siorbał... siorbał... i siorbał, tak głośno, że nie zdziwiłbym się gdyby animatroniki stojące na scenie usłyszały jak delektuje się napojem.– Ej, Schmidt. Nie chcesz łyka? Wyglądasz tak marnie na tym krzesełku. – nagle wypalił, przystawiając mi kawusię do twarzy tak, bym mógł poczuć jej zapach.
Mmmm... Tak, poproszę tego boskiego nektaru.
– A skuszę się z wielką chęcią – już miałem dotknąć kubka, gdy ten wykonał energiczny ruch. O dziwo, nie wylewając cieczy.
– Ha! Nie dla psa! - krzyknął z wymalowanym uśmieszkiem.
– Uważaj, bo ten pies może ugryźć! - burknąłem i pokazałem mu mój jęzor. Z jego ust wydobył się cichutki chichot. Już miał znowu mi czymś dogryźć, lecz zjawa pizzerii nagle nam przerwała – Złoty Freddy zamigotał przed oczami. Drgnąłem z przerażenia. Podobnie mój towarzysz, choć na nieszczęście polał się kawą.
– Szlag by to trafił, dopiero co je wyprałem – warknął pod nosem, odkładając termos na biurko. Jego spodnie były upaprane hipotonicznym napojem. Próbował wytrzeć je chusteczkami, bez żadnego efektu.
– Słuchaj, Schmidt. – spojrzał mi w oczy, po tym jak wyrzucił brudne chusteczki do kosza – Nie mam zamiaru siedzieć tu w mokrych gaciach i wiem, że absurdalne będzie to, co teraz zrobię... – powoli cofał się w kierunku korytarza. – ...ale lecę zabrać jakąś zapasową parę ze składzika.
Już był gotów by mi umknąć, ale w ostatniej chwili złapałem go mocno za nadgarstek. Znowu. Naprawdę, gorzej niż z dzieckiem.
– Pogrzało cię? Nie mam zamiaru tłumaczyć tym z "centrali", że zostałeś martwy z tak durnego powodu. – Skrzywił się i podjął próbę rozluźnienia mojego uchwytu. Puściłem go, byśmy nie zaczęli się szarpać. – Masz tu zostać, jasne?
– Oj, Michael. Nie będziesz się nikomu tłumaczył, bo nic mi się nie stanie. Masz moje słowo. – Po tej krótkiej przysiędze, złapał za daszek mojej czapki i pociągnął w dół.
– Ej! – krzyknąłem. Nim zdążyłem poprawić nakrycie głowy, stróż już opuścił pomieszczenie. Zostałem znowu sam. – Kutafon...
Zrezygnowany spojrzałem na różowiutką, uzębioną babeczkę po prawej stronie.
– Przynajmniej ty mi jeszcze zostałaś...Mój wzrok powrócił na ekran tabletu. Musiałem sprawdzić czy żaden z animatroników nie zbliża się do biura i przy okazji upewnić się, że Fioletowy bezpiecznie dotrze po spodnie. Niestety nie mogłem niczego dostrzec w korytarzu.
.
.
.Nie wiem czy coś z tego wyjdzie. Poprzednich rozdziałów nie usuwam, niech zostaną. Yolo ¯\(°_o)/¯
CZYTASZ
Stay Calm and Sexy
FanfictionMój pierwszy fanfik pisany wcześniej na innym koncie. Poprawiany już co najmniej trzy razy i wciąż nieskończony. W opowiadaniu występuje: *HUMOR *PRZEKLEŃSTWA *DZIWNE, NIEWYTŁUMACZALNE ZACHOWANIA BOHATERÓW *FRIENDZONE *PRZEJAWY JEREMIKE I PURPLEPHON...