Wojna toczy się już dobre kilka tygodni. Zaczyna brakować dosłownie wszystkiego. Nie ma zapasów jedzenia i picia. Broń niezdatna do użytku. Naboje można policzyć na palcach u jednej ręki. Wojsko straciło ludzi w tysiącach. Jednak najbardziej przygnębiającą stratą jest najzwyklejsza nadzieja. A przecież to ona jest najważniejsza, prawda? Ona napędza ludzi do walki o swoje. Ona umiera, jako ostatnie ogniwo wojny. Tym razem umarła jako pierwsza. Zmiotła za sobą wszystko, zostawiając tylko żal i pustkę. Nikt nie ma siły walczyć dalej. Nikt nie ma już poczucia, że kiedyś ujrzymy jeszcze błyszczące radośnie słońce, czy bawiące się dzieci na placu zabaw. Przygnębiająca pustka pokryła całą wyspę. Nie istnieje już coś takiego, jak radość. Widok tych najsilniejszych w agonii nie mówi nic innego niż to, że to koniec. Nie da się już nic zrobić prócz poddania się. Śmierć wyciąga rękę do przodu, dając tą znikomą nadzieję na lepszy dzień. Ona zabrała, ona odda, ale nie tak, jak byśmy chcieli. Podstępna śmierć zawsze pójdzie na skróty. Zabierze tych, którzy jeszcze mają siłę i zostawi tych najsłabszych, wirując w swoim destrukcyjnym tańcu. Znikąd ratunku. Znikąd dotyku drugiego człowieka. Znikąd schronienia. Nie ma już nic. Każda sucha nitka pokryła się szkarłatną czerwienią. Gdyby tylko istniał na tym świecie ktoś, kto mimo bólu jest w stanie piąć się wyżej...
— Montanha... — zaniepokojny srebrnowłosy zerwał się z ziemi i podbiegł do obitego szatyna.
Kładąc go bezpiecznie na starym materacu złapał za ostatnią rolkę bandażu i wodę. Rana na jego klatce piersiowej zalana była krwią. Gdyby trafili trochę niżej dostałby w serce. Przemywając jego ranę srebrnowłosy patrzył się na niego z paniką i łzami w oczach. Tylko on mu został. Budząc się rano, bez niego obok nie dostał prawie zawału. Nerwowo chodził po bunkrze, starając się racjonalnie wytłumaczyć sobie jego nagłe zniknięcie. Po dobrej godzinie dreptania po zakrwawionej podłodze zaczął się dusić, a świat jakby zmywał się sprzed jego oczu. Owa podłoga nagle jakby załamała się pod jego stopami, a on bezwiednie spadał w dół. Wiążąc bandaż na pętlę spojrzał się w oczy szatyna i powstrzymując ponownie łzy złapał go agresywnie na szczękę.
— Następnym razem masz mi mówić, jak gdzieś idziesz! — zalany łzami krzyknął mu prosto w twarz.
Zmęczony oparł się o jego klatkę piersiową, pozwalając małym kropelkom spadać na podarty mundur mężczyzny. Ledwo ściskając materiał w pięściach szlochał po cichu. Ni to ze szczęścia, ni ze smutku. Po prostu siedział tak i płakał. Czując na sobie dotyk Montanhy wcale nie był spokojniejszy. Kto wie. Może to wcale nie prawda. Może śni i tak naprawdę jego tu nie ma. Nigdy nie wróci. Może już dawno go tu nie było i po prostu stara się wmówić sobie, że Montanha dalej istnieje obok niego. Nikt mu tego nie uświadomi. Jest sam w bunkrze. Reszta już dawno nie wróciła. Gregory złożył lekki pocałunek na czole srebrnowłosego, by choć trochę go uspokoić i pokazać, że dalej tu jest. Często musiał tak robić. Już przyzwyczaił się do tego, że jego jednym z obowiązków jest bycie blisko obok tego człowieka. Bez niego zgubiły by się na tym świecie. Sam niedbałby o swoje rany. On robi to za niego. Codziennie pyta, czy dobrze się czuje. Czy wszystko dobrze i czy czegoś mu nie przynieść. Mają tylko siebie.
— Błagam... Nie rób tak więcej... — cichy szept odbił się od brudnych, wilgotnych ścian.
Montanha uśmiechnął się słabo pod nosem i potrząsnął lekko głową. To nie pierwszy raz kiedy mu to obiecuje. Za każdym razem reakcja jest taka sama i choć boli go widok przerażonego srebrnowłosego nie ma innego wyjścia. Mało śpi i wychodzenie w nocy jest jednym z najbardziej racjonalnych rozwiązań, by ten mógł odpocząć na chwilę. Nie pozwala mu się przemęczać. Wraca rano, ale jakimś cudem on zawsze jest już na nogach. Dopiero po czasie zrozumiał jakim jest skarbem. Srebrnowłosy położył się obok niego i zakrył swoje uszy. Dookoła słychać było nieustające strzały i wybuchy. Szatyn przysunął się lekko do niego i objął jedną ręką. Skoro nie mają czym walczyć muszą zrobić jedną rzecz. Przetrwać. Do końca. Nie ważne w jakim stanie. Byleby razem obok. Inaczej zostanie pustka.
— Nie płacz już... Przecież wszystko jest dobrze... — zapewniał go. — Jestem tu Erwin. Nie zniknę tak nagle...
Nawet to nie uspokoiło czujności srebrnowłosego. Dalej ściskał w dłoni jego mundur ma wszelkie wypadek, gdyby zaraz jednak miał odejść. Zapach jego skóry zawsze był dla niego niczym ukojenie do snu. Dzięki niemu wie, że nie marzy gdzieś daleko. To się dzieje tu i teraz. W tym momencie. Gregory podniósł lekko jego podbródek i ucałował z czułością różowawe usta. Tylko w tych złotych oczach widział to, czego chce najbardziej. Widział prawdę. Nigdy go nie okłamały. Zawsze takie radosne i ciepłe.. Często widział w nich też siebie. Zazwyczaj były zaszklone i pełne goryczy. Prawdą był smutek w duszy ich posiadacza. Erwin wtulił głowę w jego szyję. To był jasny znak, że idzie spać. W tym czasie Montanha czuwał nad nim. Liczył sekundy, minuty, godziny, póki ten się nie obudzi. Niekiedy on sam także zasypiał u jego boku. Tym razem złapał za starą, obitą w skórę książkę i powoli wstając z materaca usiadł obok na podłodze, jednak dalej mając na oku śpiącego chłopaka. Lewą ręką gładził jego włosy, a prawą zapisywał kolejne wersy.
"1940. 08.02.
Nie mam siły. Nie wiem co dalej. Jestem zwyczajnym, trzydziestopięcioletnim policjantem. Mój żywot nie był ciekawy. Mimo to jestem dumny z tego, co zrobiłem dla innych i siebie. Jeśli ktoś to kiedykolwiek przeczyta niech wie, że byłem tylko człowiekiem. Nie jestem bohaterem. Nie szukajcie mnie."
Strzał, krzyk i ogień.
Erwin zerwał się z miejsca i nie czując obok Montanhy rozejrzał się dookoła. Pierwszą i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył był on. Siedzący spokojnie nad książką szatyn. Jego głowa wisiała bezwiednie skierowana w dół. Z włosów kapały krople krwi na otwarte kartki. Erwin w łzach potrząsnął nim. Kiedy ten opadł na ziemię srebrnowłosy ledwo powstrzymał krzyk. W panice podniósł jego głowę. Strzał przebił czaszkę. Całując jego zimne usta błagał, by to się nie działo. Prosił, by wstawał. By razem wrócili do miejsca, które oboje mogą nazwać domem. Miejsca, które będą znali tylko oni. Obiecali sobie, że kiedyś tak będzie. Że kiedyś to się skończy i oboje będą się cieszyć z każdego nowego dnia. Erwin nie wierząc w to, co się dzieje ciągnął go do wyjścia, by po raz pierwszy razem zobaczyć niebo. Długo zajęło mu zrozumienie... Że jego już nie ma. Okłamał go. Zniknął tak nagle. Okłamał go, jak jakiegoś dzieciaka.
— Obiecałeś mi... — słowa Erwina były tak cholernie krzywdzące. Przytulając do siebie szatyna nie starał się trzymać w sobie tego najprawdziwszego płaczu. Jego rozpacz odbijała się od tych samych ścian.
To co, że on przeżył. Bez szatyna obok nawet nie czuje, że jeszcze istnieje. Resztki człowieczeństwa wyparowały wraz z ostatnią łzą, spadająca na policzek Montanhy. To już. To koniec. Smętna melodia zakończyła się, zostawiając za sobą puste kartki z nutami. Nikt więcej ich nie zagra. Bajka się skończyła, ucząc, że "żyli długo i szczęśliwie" nie istnieje. Nikt więcej jej nie opowie. Nigdy.
Erwin ostatni raz przytulił do siebie szatyna i podniósł ręce w poddańczym geście. Przyszła pora na niego. Ona już czeka. Stoi w drzwiach i wyciąga do niego ręce. Przyszła. Rychła śmierć.
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
Bo ho hoo let me play you a sad song on the world's smallest violin 😔🎻 A tak na serio każdy się spodziewał takiego końca. Nie oszukujmy się xDDD Ostrzegałem was. Klasycznie zapraszam na mojego insta 33soyek. Snapchata s0yek . Twittera ItzSoyekHun i mojego discorda Soyek #95411230 słów
~Soyek
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
CZYTASZ
𝐑𝐲𝐜𝐡ł𝐚 Ś𝐦𝐢𝐞𝐫ć [𝐄𝐫𝐰𝐢𝐧 𝐱 𝐌𝐨𝐧𝐭𝐚𝐧𝐡𝐚] 𝐎𝐍𝐄𝐒𝐇𝐎𝐓
FanfictionMiłość zawsze nas odnajdzie w tym najgorszym momencie. Wtedy, kiedy nikt jej się nie spodziewa. Wtedy, kiedy nasze życie wisi na włosku i jednym marzeniem jest zerwać owy włos, by popłynąć w czeluści smutku, płaczu i goryczy. Jednakże sama miłość du...