Deszcz dotyka właśnie karoserii samochodu, w którym jestem.
Gdzieś nieopodal na podwórku czyha sobie pies. Taki pocieszny, czarny, kudłaty.
Szedł za mną, tam i w drodze powrotnej. Z tym że nie zauważył po chwili, że się zatrzymałem i już nie dotrzymuję mu kroku. Zatrzymałem się w połowie drogi.
Co miałem zrobić. Pobiegłem na wzgórze, tam moje miejsce.
Byłem na czas. Właściwie jakieś 10 sekund przed czasem, gdyż rozważyłem podwójne drzwi prowadzące do celu.
Burczy mi w brzuchu. Mija kwadrans. Nie ma tu zasięgu internetu. Prawdopodobnie gdyby był, nie robiłbym tego.
Czuję się oszukany.
Nie chcę bawić się w pisanie typu: stuk puk, brzdęk bam. Teraz jest moment na wsłuchanie się w dźwięk deszczu. Czy krople chciały rozbić się tuż nad ziemią, o twardą blachę i szyby samochodu? Może nie zdążyły zmienić trajektorii lotu, i źle im z tym, że nie dosięgnęły żyznej ziemi? Czy lubią futro psa bardziej niż pies je lubi?
Pewnie się schował. W innym wypadku byłby wariatem!
Trzeba będzie tam wrócić. Powiedziałem, że zaraz przyjdę. Ale właściwie nie chcę wchodzić tam i zobaczyć, na jakim etapie są prace. Co jeśli dopiero zaczęła? Przecież to kobiety. Włosy tak długie i gęste, jak ich rozmowy. Chciałbym, żeby mnie zrozumiano. Żeby ona zrozumiała.
Mija 20 minuta.
Przednia szyba samochodu, przez którą co jakiś czas zerkam, jest już w całości pokryta strzępkami wody.
(nie ma w tym większej magii) Tylko niektóre zgrupowały się na tyle gęsto, by puścić się miniaturowym strumykiem w dół, ciągnięte przez nieustępliwą grawitację. Bo gdyby nie grawitacja, zrobiłby się po prostu staw, nie rzeka.
