reflection

105 15 6
                                    

Czuł spokój.

Nie w całym sobie oczywiście, bo wciąż pozostawały w nim wielkie pokłady niepokoju i stałego napięcia, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić, a z każdym dniem godził się z tym coraz bardziej. Choć nie mógł zaprzeczyć, przychodziło mu to z ogromnym trudem. Zwłaszcza kiedy zamykając oczy mógł wyobrażać sobie swoją alternatywną wersję życia. Życia, w którym jego dłonie są w pełni sprawne i nie poznaczone bliznami, nie czuje w żyłach ciepłego wibrowania magii, a losy świata nie spoczywają na jego barkach. Życia, w którym jego wspomnienia nie są naznaczone krwią, kurzem, brudem i śmiercią. A widział już wiele, zbyt wiele.

W snach jednak zawsze był Doctorem Strangem, niezależnie od dnia i pory nocy. Teraz już wiedział, że zamykając oczy i pozwalając swojemu umysłowi odpłynąć, tak naprawdę nieświadomie przenosi się i jako cichy obserwator podgląda alternatywne wersje siebie, że może bez ruszenia się z łóżka przenieść się w inne wszechświaty, poruszać się po multiwersum bez kiwnięcia palcem. I musiał przyznać, że ta wizja wciąż wprawiała go w szok, by nie powiedzieć przerażenie. Teraz już wiedział do czego może doprowadzić przypadkowa nawet ingerencja w inny świat, jak katastrofalne skutki może za sobą nieść i nie potrafił pozbyć się wrażenia, że zamykając oczy i pozwalając swojemu umysłowi dryfować pomiędzy wymiarami, niechcący może doprowadzić do opłakanych w skutkach wydarzeń. Bał się popełnić nawet najmniejszy błąd, wciąż zachodząc w głowę czy wpłynie to w jakikolwiek sposób na inne wersje jego życia. A tych było naprawdę wiele. A mimo to w głębi serca był spokojniejszy. Łatwiej wstawał z łóżka. Wzięcie prysznica nie sprawiało mu aż tyle trudności, co do tej pory. Łatwiej oddychał nowojorskim powietrzem.Nawet chętniej przeglądał się w lustrze, odkąd w odbiciu swoich oczu zaczął dostrzegać jakieś zrozumienie, opanowanie.

Często zastanawiał się czy oczy, które widzi w swoim lustrzanym odbiciu to faktycznie jego oczy. A jeśli nie - do którego Stephena Strange'a należą i jakim jest on człowiekiem. Zastanawiał się, czy gdyby wyciągnął rękę natrafiła by ona na zimną taflę szkła, czy wręcz przeciwnie - zetknęłaby się z ciepłą skórą, pod której powierzchnią niezmiennie pulsowałoby życie wychodzące z innego serca (a jednak wciąż tego samego).

Próbował ułożyć sobie życie na nowo. W tym stanie próbowania trwał nieustannie, odkąd wrócił do żywych po pstryknięciu Thanosa. I choć doskonale wiedział, że milionom innych ludzi zapewne było ciężej, bo nie byli na to przygotowani, on musiał przyznać się przed samym sobą, że również nie był. Oczywiście, zobaczył wszystkie możliwości, a zwłaszcza tą jedną, która w ostatecznej rozgrywce dała im zwycięstwo, ale jednocześnie nie przewidział tego, że straci tak dużo. A stracił naprawdę wiele - przyjaciół, towarzyszy, status, Christine. Zwłaszcza Christine. I kiedy znów zobaczył ją, tym razem całą w bieli na ślubnym kobiercu zrozumiał z bolesnym ukuciem w sercu, że nigdy nie byłby w stanie dać jej tego, czego pragnęła najbardziej (a czego pragnął chyba każdy człowiek na świecie): stabilności, bezpieczeństwa, oddania. Obojętnie jak wielką miłością by jej nie obdarzył, zawsze będzie miał co ratować - kolejny świat, kolejną rzeczywistość, kolejnego zbłąkanego człowieka. Taka była jego rola i musiał się z nią pogodzić. Jedynym ukojeniem było dla niego naprawienie pękniętego zegarka, lecz gdy to zrobił poczuł wewnątrz siebie, jak zamykają się pewne drzwi, jak kończy się długi i ważny okres w jego życiu. Teraz już nie było odwrotu. Nie będzie mógł już wyobrażać sobie, że jest dla niego i Christine jakakolwiek szansa, że jeszcze wszystko będzie mogło się odmienić. Nie. Spoczywała na nim zbyt wielka odpowiedzialność, a on sam był wciąż zbyt niepokorny i nierozważny, by móc zajmować się jeszcze drugim człowiekiem. Wszelkie zmiany musiał zacząć od siebie.

W takich momentach wracał myślami do Wandy Maximoff. Wandy, której ciało zapewne leżało teraz pod zwałami gruzu, choć nie mógł oczywiście wiedzieć tego na sto procent. Widział jednak jak brudne od krwi były jej ręce, jak ciężka od grzechów dusza i jak zmęczone wyrzutami sumienie. Wanda była kolejnym ciężarem i na jego sercu. Co prawda nie znał jej aż tak dobrze jak reszta byłej drużyny Avengers, to było oczywiste, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że zawalił sprawę. Zawiódł na całej linii i nawet nie próbował się już usprawiedliwiać. Ten jeden raz nie było go, gdy był naprawdę potrzebny, nie spisał się, nie wykonał zadania. Krew zabitych przez Wandę ludzi ubrudziła i jego ręce. Nigdy nie będzie w stanie jej zmyć.


~*~


Była rozbita.

Pękła na tysiąc kawałków, które rozsypały się w losowych miejscach, a ona nie była w stanie pozbierać ich wszystkich i ułożyć z powrotem w całość. Znów. Już raz prawie jej się udało, już była na dobrej drodze. Teraz całą pracę będzie musiała zacząć od nowa.

Pracę tą zaczynała, gdy jej chłopcy spali już głęboko w swoim pokoju. Szła wtedy do łazienki, brała długą, gorącą kąpiel, jakby chciała wyparzyć skórę pokrywającą jej kości. Tak, by zeszła z niej w całości i by na jej miejscu powstała nowa, lepsza. Czystsza. Po kąpieli wycierała się dokładnie ręcznikiem, po czym podchodziła do umywalki znajdującej się pod lustrem i rozpoczynała żmudny proces mycia rąk, które następnie wycierała tak długo, aż skóra na dłoniach była czerwona i piekąca, niemal poprzecierana. A jednak, wciąż czuła się brudna, tak strasznie brudna, jakby błoto i szlam przywarły do powierzchni jej ciała i nie mogłaby się ich pozbyć. Wydawało jej się, że koniuszki palców ma czarne jak smoła, jakby ubrudzone od czarnej farby. Takie same, jak palce tamtej Wandy.

Wandy, w której oczach widniało szaleństwo i smutek, której mózg przysłoniła szara zasłona nienawiści do świata i siebie samej. Której serce pękało i było łamane już tak wiele razy, że trudno było znaleźć na jego powierzchni nieskalane miejsce.

Początkowo przestraszyła się, gdy poczuła jak tamta Wanda wchodzi w jej umysł, zabiera jej ciało, a ją samą spycha gdzieś na skraj świadomości, niezdolną do wydostania się i odzyskania pełni władzy nad własnym umysłem. Ale potem zrozumiała, że i ona wcześniej znajdowała się w jej ciele, kiedy zapadając nocą w niespokojny sen śniła o krwi, łzach i spustoszeniu, jakie panoszyło się w głowie tamtej Wandy, kiedy czuła jej ból w całym swoim ciele, a który był nie do wytrzymania. Wiedziała, że i tak jej zmysły nie odbierają całości doświadczenia, jakie na codzień towarzyszyło tej drugiej Maximoff. Bardzo jej współczuła.

Potem patrzyła się przez długi czas w swoje odbicie w lekko zaparowanym lustrze. To była ona - wciąż miała ten sam kolor oczu, w których jednak można było jeszcze zobaczyć iskierki szczęścia, i te same włosy, ten sam zmęczony wzrok. Jedynym nowym elementem jej wyglądu było głębokie rozcięcie biegnące przez środek jej czoła i sińce na twarzy - wspomnienia tamtej Wandy.

Początkowo chciała zrobić jej krzywdę. Chciała rozerwać ją na kawałki tylko za samą próbę zrobienia krzywdy jej chłopcom. Ale potem dotarło do niej, że ona przynajmniej ich broni. Że ma kogo bronić. A oni bronią ją. Tamtej Wandy natomiast, nikt nie mógł ochronić, a i ona już nikogo do ochrony nie miała. Szczerze mówiąc dobrze wiedziała, że na jej miejscu postąpiłaby dokładnie tak samo.

A potem dotknęła jej twarzy, poczuła ciepłe policzki mokre od łez. Wzięła na siebie część jej bólu, jej samotności, jej rozpaczy i bezradności. I zadecydowała, że pozwoli jej opuścić jej dom i spróbować odnaleźć zagubione cząstki duszy.

- Nie martw się - rzekła cicho, tak, by słowa docierały tylko do nich dwóch - Będę ich kochać za nas obie.

reflection {doctor strange and wanda maximoff oneshot}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz