Nikłe promienie światła słonecznego przebijały się przez śnieżnobiałe rolety. Sterylna jasność pomieszczenia w połączeniu z owym delikatnym blaskiem skutecznie wybudziła ze snu niemal czterdziestoletniego mężczyznę, który jak każdego ranka spojrzał w stronę lustra i nie rozpoznał w nim swej własnej twarzy. Życie przelatywało mu przez palce, a on nie potrafił wybudzić się z transu. Owy stan trwał już kilka tygodni, a sprzed niego nie pamiętał nic. Nic, z wyjątkiem pięknej twarzy z łagodnym uśmiechem, która wypełniała jego pustkę samą swoją obecnością. Pytanie tylko, do kogo ta twarz należała..?
Nie wiedział. Jedynym, czego był pewien, były okoliczności tych spotkań.
Niegdyś każdego ranka budził go melodyjny śmiech, a zaraz za nim zapach świeżo zaparzonej kawy. Delikatny odgłos kroków stawianych niczym na szklanej tafli, której nie chcemy w żaden sposób naruszyć ani uszkodzić. W wazonie obok łóżka codziennie przybywało po jednym, żółtym jakoby najjaśniejsze słońce żonkilu. Mężczyzna jeszcze co nieco pamiętał na temat znaczenia kwiatów, dlatego szczerze cieszył się na te skrupulatnie składane życzenia powrotu do zdrowia. W końcu komuś choć trochę na nim zależało. Jednakże co mu z tego przyszło, poza luką w pamięci?
Nie znał nawet swojego imienia. Cóż z tego, że personel zwracał się do niego per Panie Adamie, skoro on wcale nie czuł się Adamem. Czuł się opuszczoną skorupą, z której dusza i uczucia uleciały już wieki temu, a teraz podróżują po świecie szukając sobie odpowiedniejszego przyodzienia. I co stało się z tą tajemniczą, subtelną osobą? Czekał. Czwarty tydzień czekał, aż zobaczy w progu te miękkie, kręcone włosy i poczuje ich kojący zapach. Chyba się już nie doczeka...
Wszystkie posiłki smakowały jednakowo, a uśmiechnięte twarze pielęgniarek zmieniających kroplówki powodowały u niego odruch wymiotny. Ewentualnie zapędy sadystyczne, kiedy którakolwiek z nich śmiała zasugerować pozbycie się ostatniego żonkila (a raczej tego, co z niego zostało, a czego nijak nie dało się już nazwać kwiatem). Uschnięte truchło idealnie obrazowało jego samopoczucie. Było również ostatnią nadzieją oraz ostatnim śladem na to, że czarnooka postać rzeczywiście istniała. Nie jeden raz w chwili zwątpienia wydawała mu się ona wytworem jego wyobraźni.
Wkrótce ciepłe i przyjemne lato za oknem zastępować zaczęły spadające liście oraz wszechobecny chłód. Czterdziestolatek utożsamiał się z naturą, dlatego i on przestał wstawać. Całymi dniami przesiadywał w łóżku i rozmyślał. Zastanawiał się, kim była tamta cudowna istota i dlaczego tak, jak nagle się pojawiła - równie nagle zniknęła. Dowiedział się za to, co było przyczyną czarnej dziury w jego umyśle i wnętrzu. Przeszedł poważną i rewolucyjną operację mózgu, której szanse na powodzenie oscylowały gdzieś pomiędzy śmiercią kliniczną, a całkowitym ozdrowieniem. W zasadzie to nikt tego nie wiedział, a on był pierwszym pacjentem odkrywającym skutki uboczne. Ogólnie był trzecim, doprawdy szalone liczby. Tylko skąd niby miał na to pieniądze..?
Nad tą kwestią głowił się kolejne tygodnie, aż za szybą spadł pierwszy śnieg. W jego rutynie zmieniło się tylko jedno - zaczął spacerować po ośrodku, a nawet raz wyszedł do ogrodu! Wiedziony przeczuciem, zebrał się w sobie i nazbierał do wazonu kaliny wonnej, aby symbolicznie zakończyć ten okres swojego życia. Nie zamierzał wracać do tak dobrze znanego sobie niebytu, tak samo równie mocno chciał wreszcie wyrwać się ze szponów apatii. Ostatnim punktem jego krucjaty były pozostałości, niegdyś przypominające pięknego żonkila. Zdawał sobie sprawę, że każde spojrzenie w ich stronę sprowadza jego myśli na złe tory. Stwierdził jednak, że zwykłe wyrzucenie czegoś tak drogiego jego sercu byłoby haniebne, a ukochany przez jego duszę kwiat zasługuje na godny pochówek.
Podpalił go w toalecie dla pacjentów ukradzioną sprzątaczce zapalniczką. Nie spodziewał się tylko, że zamiast uroczystego pożegnania i uhonorowania zwłok otrzyma alarm pożarowy i reprymendę od oddziałowej...