A oto przychodzi wśród obłoków, i ujrzy Go wszelkie oko, a także ci, którzy Go przebili, i będą biadać nad Nim wszystkie plemiona ziemi.
Apokalipsa św. Jana 1:7
Manhattan tętnił życiem. Ulice wypełniały tłumy mieszkańców, spieszących się do szkoły, pracy, czy na uczelnie. Inni, z uśmiechem na twarzy, gnali na spotkania towarzyskie. Poranek rozpościerał się nad miastem w odcieniach szarości, podkreślonych mglistą zawiesiną, która osiadła nad drapaczami chmur i wieżowcami. Z każdą mijającą sekundą słońce nieśmiało przedzierało się przez gęste chmury, a jego promienie niosły ze sobą delikatną, brzoskwiniową świetlistość.
W tłumie idącym przez zatłoczone ulice, starszy mężczyzna przystanął. Zręcznym ruchem dłoni, odzianej w czarną rękawiczkę, uniósł melonik, odsłaniając siwe włosy skryte pod nakryciem głowy. Melonik idealnie komponował się z jego czarnym, przedłużanym płaszczem, spod którego wyłaniała się zdobiona kamizelka, zapięta na śnieżnobiałej koszuli, uwieńczonej koloratką. Chłodny błękit oczu pastora wchłaniał piękno tej chwili. Jego wargi uniosły się w błogim, niemal nieziemskim uśmiechu.
– To dla mnie zatrzymał się czas – pomyślał, czując niezwykły spokój w sercu.
Szare sylwetki przechodniów, którzy go mijali, wydawały się żyć w innym świecie, z dala od tych skromnych darów, jakie codziennie ofiarowywał im Bóg.
– Cudowny poranek, doprawdy jesteś wielki, przyjacielu – wyszeptał z czułością, patrząc w niebo.
Nie czuł lęku przed rozmową z Istotą, która w każdej chwili słabości była przy nim. Była jak najwierniejszy towarzysz, obecny w jego życiu od zawsze. Jednak to, co nastąpiło później, przerosło wszelkie jego oczekiwania.
Ziemia i Srebrzyste Miasto stały się jednym. Na początku nikt nie zwracał uwagi na złoto-szkarłatny deszcz piór, który zaczął opadać z nieba. Jednak wkrótce sytuacja diametralnie się zmieniła. Gdy natężenie światła zmalało, tłum zastygł w bezruchu, spoglądając szeroko otwartymi oczyma na niebywałe zjawisko. Ludzie podnosili ręce ku niebu, próbując pochwycić chociaż jedno z piór, ale każde, które dotknęło ich skóry, natychmiast spopielało i znikało bez śladu.
Pastor otrzepał swoje ramiona, strzepując pył z piór. Wzrok jego przyciągnął mężczyzna wyglądający z okna pobliskiej kamienicy. Ledwo widoczny, przerażony, ośmielał się otwrzyć okno i wychylić na zewnątrz.
– Oni wszyscy są zgubieni ! – wykrzyczał mężczyzna, kaszląc chrapliwie. – Radziłbym i tobie, klecho, spisać rachunek sumienia !
Pastor spojrzał na niego spokojnie, z gracją poprawiając swój płaszcz i opierając się na lśniącej lasce. W jego oczach, nie wiadomo skąd, pojawiła się srebrna poświata.
– Nie brakuje ci odwagi – odparł głośniej z chłodną pewnością siebie. – Sądzisz, że ukrywanie się coś zmieni ?!
Starzec zaśmiał się nerwowo pod nosem. Ostrym ruchem ręki, szarpnął zasłoną w bok aby mu nie przeszkadzała.
– Nie sądzę, że pożyję dłużej od ciebie, ale na pewno okażę więcej skruchy ! – syknął, zanim zatrzasnął okno z impetem.
Pastor patrzył za nim przez chwilę, a delikatny uśmiech igrał na jego wargach.
– Miło to wiedzieć – powiedział cicho do siebie.
*
Nieboskłon zadrżał. Wirujące chmury zaczęły formować kolosalne, spiralne tunele z których ku ziemi runęło boskie światło. Promienie, rozlokowane w równych odstępach, przecięły powietrze, sięgając horyzontu. Białe, oślepiające światło ogarnęło cały Manhattan, odbierając pastorowi oraz innym śmiertelnikom wzrok.
Bezmiar objął wszystko.
W krótkim czasie zapanował chaos. Setki uskrzydlonych postaci spadały z nieba na jezdnię, a inne z hukiem wpadały do głębin lodowatego oceanu. Każda sekunda przynosiła coraz głośniejsze odgłosy wypadków i klaksonów. Z centrum miasta rozbrzmiewały syreny policyjnych radiowozów, karetek i straży pożarnej, ale ich dźwięki ginęły w narastającym zgiełku.Na początku jednego z większych korków kotłującego się na wyjeździe z mostu , stała żółta taksówka której pasażerowie co chwila wychylali głowy zza szyb. Kierowcą pojazdu był mężczyzna w średnim wieku, którego dłonie z całą siłą zaciskały się na kierownicy. W żyłach krew pulsowała coraz szybciej , gdyż był świadkiem, jak coś z impetem runeło przed maską.
– Kochanie – wypowiedziała kobieta do męża siedzącego tuż obok niej – Co to było ? ? Dlaczego stoimy ? !
– Nie , nie mam pojęcia – po wypowiedzianych słowach umilkł.
Kierowca natomiast nie odwracał wzroku, obejmował go paraliżujący strach i pradawne instynkty. Z trudem łapał oddech, z szeroko otwartymi oczyma wpatrywał Kali – indyjskiej bogini śmierci ,zniszczenia – drżącym głosem wypowiedział :
– Ananda Ma, Ananda Ma Kali ! Ananda Ma, Ananda Ma Kali !
Krople potu spływały po jego skroniach. Patrzył, jak szpony kreatury w chwili wypowiadania mantry, wbijały się w maskę samochodu. Szkarłatne jej skrzydła rozpostarły się w intensywnym widowisku, ukazując potęgę i przewagę. Ostatnie blaski słońca przemknęły przez ich witrażową strukturę i barwy, by następnie ich oczy spotkały się w tańcu śmierci; było jasne, że nie była to Kali, lecz spopielony wódz z innego wymiaru. Serce mężczyzny przyspieszyło niczym gepard, gdy ujrzał nicość emanującą z wnętrza drapieżnika.
Ptactwo zamilkło, zgiełk ucichł, a na ich miejsce wdarły się trąby i chóralne śpiewy. Tym, którzy sądzili, że zdołają uciec, życie odbierali pobratymcy istoty – ich torsy parowały po wynurzeniu się z wody, a liczne pieczęcie odzyskały dawne barwy. Pomimo licznych obrażeń i znacznych uszczerbków, sprawnie wspinali się na szkielet mostu, po czym atakowali śmiertelników jak biblijna szarańcza. Pozostawione puste ciała z dziurami zamiast oczu, spływały po ulicach Manhattanu niczym bezmierna rzeka.
Nastała ciemność.
Początek i koniec w jednym, bez nadziei na odkupienie.
CZYTASZ
PAN ŻYCIA I ŚMIERCI
FantasyCzy jeden człowiek może upaść niżej niż demon? Pod jaką postacią dla każdego z nas objawia się zakazany owoc? Co jesteśmy w stanie poświecić za spełnione pragnienia,marzenia i sny? Życie Aramisa Thoreau zawsze było usłane różami. Gdy nades...