Popioły i Pióra / Aramis pov

55 5 2
                                    

| Francja,Paryż cmentarz Père-Lachaise |

Aramis Pov.

Sen.
To musi być tylko sen.

„Nie mogę tak tu stać." - Pomyślałem.
Moje serce raz po raz dusił żal. Okrutny. Bezwzględny.

Sen.
Może to wszystko sen? A co jeśli zaraz się obudzę?
Nacisk od wyrywających się łez, był dla mnie niczym ognie piekielne. Nie dałem im za wygraną.

Sen? . . . nie. Z takiej tortury nawet zmarły już by się wybudził.

Musze stwierdzić że to okrutna rzeczywistość. Nie ważne jak oderwany od niej jestem. Nie mam dokąd uciec.

Pierwsze krople deszczu zmieszały się ze słonymi strugami na mojej bladej twarzy. Kujące,lodowate na wskroś krople,naznaczały moją skórę w coraz szybszym tempie. Szum przynosił na myśl rozjuszony rój.

Jednak mimo oczyszczającego petrichoru, aromaty lilii pozostawały tak samo silne. Kremowe kielichy zdobiły patetyczne wieńce. Tak wiele osobliwych kwiatów .Każdy z nich, symbolizował kruchość naszej egzystencji.
Raphael doprawdy kochał lilie.
Ja natomiast zacząłem owy twór szczerze nienawidzić. W tej jednej sekundzie, przestały być mi obojętne

- Tak pachnie piekło. - Wyrwało mi się z drżącym oddechem. Potarłem nos.

Nie stałem tam wśród zgromadzonych. Nie mogłem. Ten przywilej został mi odebrany.
Patrzyłem na to z alejki. Kryjąc się w cieniu jak ponury żniwiarz.
Nie widziałem stąd dobrze - zasłaniał mi tłum. Żałuję że nie miałem tyle szczęścia do wzrostu co moi bracia.
Wierzcie mi lub nie ale jest mi tu dobrze. Nie zmieniłbym się z nikim innym. Nie widziałem nawet duchownego. Tak jest lepiej.
Kadzidło i lilia - ich wspólny zapach przytłaczał mnie i dusił. Wił się wokół jak wąż, zaciskał jak stryczek i nie dawał się wygnać z płuc. Drążył desperację o modlitwę. Wzmagał się we mnie beznadziejny gniew. Irytowałem się z każdą sekundą bardziej.
Walcząc o każdy oddech, czarnymi oczyma utkwiłem w tłumie. Patrzyłem na mijających mnie żałobników. Raczej nie starałem się uśmiechać. Nie po tym co przeszedłem.

Deszcz zwalniał w swym tańcu.Krople niczym nuty melancholijnej melodii, zacierały się w moich uszach.
Ujrzałem typowy czarny parasol.O srebrnych wykończeniach.Dierżony był w dłoni pani śledczej, Samary Kamari.
Łagodny uśmiech kontrastował ze smutkiem przelewającym się za jej tygrysimi oczyma. Dobroć, zrozumienie, współczucie.Inne niż te bijące od przybyłych.Czułem w tym szerość.

Obserwowałem jak stawia kroki z gracją i z tym samym wdziękiem staje u mojego boku.

Staliśmy, patrząc na siebie, nie wykonując żadnego ruchu.Trwało to kilka minut. Wokół unosiła się drobna mgła nadając nerwowy rytm mowie kapłana.I nadal czułem te przeklęte lilie. To jakaś kara.Ten zapach.Ten ból.

Chciałem, by to był tylko sen.

Nadal cholernie tego pragnę.

"Co by powiedział gdyby tu był?"- Nieco skinęła głową w moją stronę.
"Jakby zareagował Raphael,widząc ciebie z dala od niego."
"Nie wiem"-Odparłem.Wypruty z emocji.

Gdyby tylko się nie odezwała.Cholera.Mogła milczeć.Niepotrzebnie przebiła tę cięką granicę.Tę która dzieli sen od jawy.Zrójnowała moje skryte pragnie.
Doszczętnie je zniszczyła gdy wypowiedziała te jedno imię.
Raphael...
Raphael.
Cholera!

Gdy litery układały się w mojej głowie i stopniowo uformowały owe imię,Samara w tej samej sekundzie wręczyła mi fotografię.Osobistą.Jedną z rodzinnego albumu.Ile ich miała? Dlaczego akurat ta?

PAN  ŻYCIA  I ŚMIERCIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz