Między wiatrem a gwiazdami

129 18 6
                                    


Dainsleif zaczyna żałować, że tu przyszedł.

Bijące z żyrandoli ciepłe światło rozprasza wszystkie cienie na parterze, ale tutaj, na piętrze, ich blask nie jest tak uciążliwy; nie pogarsza tępego, pulsującego bólu gdzieś za oczami, który Dainsleif odczuwa od dłuższego czasu.

Migotliwe płomyki świec w kandelabrach utrzymują antresolę w znacznie przyjemniejszym dla zmęczonych powiek półmroku; w kącie, który sobie wybrał, ten rozgościł się na dobre.

Nie wie, kiedy ciemności stały się dla niego bardziej komfortowe niż jasne światło lamp; jego krajanie zawsze lgnęli do światła, a oświetlenie było jednym z ich najważniejszych wynalazków, niezbędne do życia w trzewiach ziemi... Ale ostatnio nie może odpędzić się od wrażenia, że jego oczy coraz gorzej adaptują się do zmian – świat na powierzchni staje się nieznośny nawet w pochmurny dzień, a on potrzebuje wielu, wielu minut, by na powrót widzieć wyraźnie.

Dainsleif po raz kolejny przymyka oczy, chroni piekące powieki w chłodzie własnych dłoni; rękawiczki leżą obok, tuż obok do połowy opróżnionej butelki wina. Piętro tawerny jest puste; może pozwolić sobie na uwolnienie rąk spod materiału chociaż na chwilę.

Podróżnik ma rację; po tym, co wydarzyło się w najgłębszych czeluściach Przepaści, tam, gdzie czuł, jak klątwa odpuszcza, gdzie czuł się, jakby stał na progu dawno utraconego domu, Dainsleif potrzebuje odpoczynku.

Wcale nie chce; Zakon Otchłani nie zwalniał w swoich podstępach, tkając swoje ohydne plany, ale ciągły ból mięśni, nieustające napięcie w karku i ramionach i coraz częściej atakująca go migrena przypominają Dainsleifowi, że chociaż przeklęto go nieśmiertelnością, jego ciało nie trwa w zastoju. Po raz pierwszy czuje się stary, kaleki, niezdolny do działania. Bezużyteczny.

Drżącą dłonią sięga do butelki, nalewa sobie wino do kufla i mechanicznie pociąga długi łyk. Mondstadt słynie ze swojego wina i całkiem słusznie; to jest smaczne, słodkie i otumania dokładnie tak, jak powinno.

Gdy ciężko opuszcza naczynie na stolik, jego wizja drży i rozmazuje się.

Nie powinien był zamawiać tej butelki. Wino uderza w jego ciało i umysł, poczyna sobie śmiało, potęgując migrenę, osłabia i tak słabe kończyny, ale dzisiaj Dainsleif przyszedł tu, do mondstadzkiej tawerny z nadzieją, że może pozwolić sobie na jeden wieczór słabości, bo wątpliwym jest, że wróg zaatakuje go w środku miasta.

I tak nie kupi już więcej alkoholu; raz, że ma jeszcze trochę zdrowego rozsądku, dwa, że jego portfel ostatnimi czasy świeci pustkami.

Będzie musiał złapać jakieś zlecenie; gonitwa za Otchłanią zabiera każdą chwilę, ale przecież musi coś jeść i czasem przespać się pod dachem, a nie pod gołym niebem...

Na piętrze dalej jest pusto, ale na parterze zabawa zaczyna się rozkręcać; jakiś bard śpiewa przeszywająco jasnym, młodym głosem, i z pasją uderza w struny liry, dopingowany okrzykami gości; szkło stuka o szkło, a przez brak fizycznej bariery oddzielającej kondygnacje każdy z tych dźwięków uderza jak taran w czaszkę Dainsleifa, wbija się niczym niebiański gwóźdź wprost w jego umysł, boleśnie i bezlitośnie, jak to bogowie mieli w zwyczaju...

Powinien stąd wyjść, nim pęknie mu głowa, myśli, poszukać noclegu, na który będzie go stać. Może gdzieś koło miejskich murów, jeśli nie, tuż za nimi widział puste stajnie; może chociaż siano...

W natłoku dźwięków nie słyszy kroków.

– Mogę się dosiąść? – pyta pewnie męski głos, kładąc na blacie drugi kufel.

[gi] Między wiatrem a gwiazdamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz