❛ my dear rosie ❜

76 1 0
                                    

Covent Garden, początek zimy
1802 roku, 11:46.

Panna Rosalie Trowbridge kochała zimę. Kochała jej lodowate oblicze, pojawiające się zazwyczaj w połowie ostatniego kwartału każdego roku. Kochała te bezlitośnie mocne podmuchy wichrów, niekiedy łamiących spróchniałe drzewa; warstwy śniegu na tyle grube, aby skutecznie na okres kilku dni utrudnić zabieganym Londyńczykom poruszanie się po całym mieście i wreszcie to rzadko czyste, bezkresne, lazurowe niebo okalające pokrytą białym puchem Anglię.

Wszystko to napawało długowłosą blondynkę ogromem spokoju, wytchnienia od monotonnej codzienności, na jaką od lat składały się cztery posiłki z kilkugodzinnymi odstępami, pomaganie służbie w ogrodzie, spacery albo nadrabianie książkowych zaległości. Stanowiło jej momentami nieustannie wyczekiwaną ucieczkę od głośnego otoczenia często zatłoczonej, kupieckiej dzielnicy Covent Garden, którą wytrwale jak na ówczesne czasy zamieszkiwała rodzina Trowbridge'ów. Życie pośród najróżniejszych sprzedawców owoców, warzyw, roślin, drewnianych, kamiennych i szklanych pamiątek w postaci figurek, biżuterii oraz naczyń nie uchodziło wtedy za ani trochę łatwe.

Niekiedy z powodu braku miejsca na placu handlowym, ludzie chcący nie stracić klientów musieli przenieść się gdzieś indziej, niezależnie od warunków pogodowych. Nieważne, czy lało jak z cebra, czy się błyskało lub grzmiało, czy środkową część miasta opanowała śnieżyca. Trzeba zarabiać, nawet kosztem zdrowia, mawiali. Dlatego, niektórzy z zagorzałych sprzedawców rozstawiali swoje stoiska tuż przy cudzych domach, z nadzieją na ciągłe kręcenie się osobistych biznesów.

Dziesięcioletnią wówczas pannę Rosalie, nie tyle interesowała sama idea prowadzenia handlu, co sytuacje pojawiające się w jego trakcie. Siedząc na parapecie i przyciskając ramionami zgięte nogi do klatki piersiowej, śledziła błękitnymi oczami poczynania mieszkańców stolicy przed oknami wytwornie urządzonej posiadłości lorda Alexandra Trowbridge. Raz byli to starsi dżentelmeni wracający z teatralnych spektaklów w Royal Opera House, małżeństwa z gromadką nieznośnie hałaśliwych dzieci, złodzieje po cichu liczący na łut szczęścia, a raz zwyczajni przechodnie rozważający kupno najpiękniejszego pierścionka zaręczynowego dla wybranek własnych serc. Wbrew pozorom, żadna z tych osób nie przywodziła na myśl niczego ciekawego. Jednakże, wszystko ulegało zmianie, gdy tylko zaczynał padać śnieg.

Pod wpływem zmarzlizny potencjalni kupcy rzemieślniczych wyrobów ślizgali się na chodnikach jak szaleni, przeklinając wściekle pod nosem. Tego typu widoki powodowały u Rosalie i czasem także jej młodszej siostry, wymykające się spod kontroli napady śmiechu.

- Rose, Lucy! Natychmiast zejdźcie z tego cholernego parapetu! - krzyczała za każdym razem matka dziewczynek, wchodząc do salonu. - Na litość boską, czemu nie możecie być nawet w połowie tak samo grzeczne jak wasz brat?!

W odpowiedzi na wyraźne zdenerwowanie rodzicielki, Lucy przewróciła jedynie oczami, zaskakując na podłogę. Z kolei starsza jasnowłosa zbagatelizowała prośbę lady Trowbridge, zupełnie nie przejmując się późniejszymi konsekwencjami. A nie można przecież było pod jakimkolwiek względem zaprzeczyć surowemu charakterowi mamy. Cecilia nienawidziła nieporządku, wszelkich przejawów zachwiania jej nienagannie ułożonego rytmu dnia. Mimo, że kochała trójkę swojego potomstwa najbardziej na świecie, nie zamierzała wychowywać córek oraz syna bez wykorzystania jakiejkolwiek dyscypliny czy zasad.

- Rosalie, proszę chodź tutaj albo zawołam tatę. - oznajmiła nieco spokojniej kobieta, nadal stojąc w drzwiach pokoju ze zmarszczonymi brwiami. Miała szczerą nadzieję na to, że wypowiadając powyższe słowa skłoni małą blondynkę do zaprzestania bezcelowego wpatrywania się w przeszklone środowisko. Nie rozumiała, po co marnowała czas przed oknami, kiedy mogła robić dużo więcej interesujących czynności, które dodatkowo pozytywnie wpłynęłyby na jej edukację.

❛my dear rosie❜ bridgerton seriesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz