1. Niespodzianka ~ Milan

79 3 0
                                    

Otworzyłem okno. Letnie powietrze przedarło się do pomieszczenia wzbijając ku górze kłębki kurzu. Liczyłem na to, że duszący zapach ziół ustąpi chociaż trochę. Było w nim kiedyś coś kojącego, coś, co mówiło mi, że znowu żyję. Jednak teraz było w nim zbyt wiele oregano i szałwii a za mało lawendy. A to właśnie lawendą pachniało zeszłe lato. Teraz zapach był niczym, dręczącą wonią przykrej samotności.

Leniwe pyłki opadły na kalendarz. Leżał bezładnie na stoliku, trochę pokreślony czarnym długopisem, a trochę ołówkiem. To właśnie na nim odliczałem dni. Tak jak ona odliczała dni do wyjścia ze swojego więzienia.

Otarłem wypłowiałą kartkę. Niewiele zostało. Tylko jedna doba do dnia przyjazdu. Jedna smętna doba pełna duchoty, bezczynności i palącego słońca zniechęcającego do jakiejkolwiek aktywności. W takie dni dobrze było mieć przy sobie Kayla. Przyrodni brat uczył mnie trochę gry na lirze, czasem wymienialiśmy się poezją, a czasem po prostu opowiadał mi o swoim życiu. Teraz jednak wrócił do domu, do Denver. Jego matka wyszła ze szpitala i znów mogli mieszkać razem. Szczęściarz.

Powidłem wzrokiem po pomieszczeniu. O białych ścianach, po wiszących pęczkach suszonych ziół, po drewnianych, pustych łóżkach. Czekałem na to, aż domek znów zapełni się przyjaciółmi. Czekałem na to, aż znów powrócą wieczorne rozmowy, nasza mała orkiestra i wspólne recytacje poezji. Po odzyskaniu ciała wspaniałe było znaleźć się wśród rozumiejącej społeczności. Wciąż jednak brakowało w niej tych dwóch specjalnych osób.

Irene przez cały czas rozłąki pisała do mnie listy. Wysyłała w nich zdjęcia, opisywała postępy w nauce zaklęć z jej tajemniczej książki. Ona też była szczęściarą. Miała kochającego ojca, bezpieczny dom. Moja mama się nie znalazła.

Widziałem ją ostatni raz tego dnia, gdy powierzyła mnie ojcu „na kilka godzin". Miała wtedy na szyi czerwone korale i bardzo spieszyła się do biura. Mimo to, pamiętam jej napięty uśmiech. Potem był Olimp. Podniosły, majestatyczny. A potem klątwa. Rzucona dłońmi kogoś, kto nie miałem pojęcia, kim był.

Zakryłem twarz dłońmi. Znów zaczynałem wariować. Odłożyłem na stolik wypłowiały kalendarz. Nerwowe przeglądanie kartek nie przyspieszy niczyjego przyjazdu.

Spod łóżka wyciągnąłem łuk i strzały. Sama broń była nieco nadłamana i porysowana po tej pamiętnej bitwie, ale strzały były nowe i wręcz zachęcały do użycia. Chejron wielokrotnie powtarzał, że jeśli chcę odzyskać sprawność, muszę dużo trenować. Że bez bólu i potu nie ma rezultatów. Cóż, nadal były niepełne. Zostające na cały rok w obozie córki Afrodyty wiecznie chichotały na to, że wciąż poruszam się niezgrabnie. Bez wykorzystywania boskich instynktów strzały też nie trafiały celu.

Odrzuciłem broń na bok. Była bezużyteczna. Jak stary zegarek, który niby jeszcze odmierzał czas, ale trzeba było go nastawiać częściej niż zwykle. Miała bardziej znaczenie sentymentalne niż użytkowe. Drewno zastukało głucho o podłogę. Zawtórowało mu metaliczne brzęczenie strzał. Było ono prawie jak muzyka.

Nagłe pukanie wyrwało mnie z zamyślenia. Spłoszony, zagarnąłem łuk pod łóżko i przygładziłem pościel.

- Proszę!

Drzwi otworzyły się z impetem. Do środka wpadła średniego wzrostu postać. Było to jednak jedyne, co zdążyłem zauważyć, bo rzuciła się na mnie, obejmując mnie
pozbawiającym tchu uściskiem.

- Tęskniłam!

- Irene!

Dopiero w tej chwili zrozumiałem. Odwzajemniłem gest.

- Tak bardzo tęskniłam! Mam ci tyle do opowiedzenia - euforyczny uśmiech rozświetlił jej piegowatą twarz. Wyglądała zupełnie tak, jak na wysyłanych w listach zdjęciach. 

- Też tęskniłem.

Jej ciepłe spojrzenie miało w sobie coś z troski. Ten rok jednak zmienił ją odrobinę. Rysy dziewczyny przybrały doroślejszy wyraz, a włosy odrosły zupełnie równe. Uśmiech jednak pozostawał dziecięcy w ten sam niewinny sposób.

- Co takiego masz do powiedzenia?

- Czekaj, czekaj - złożyła przede mną dwie dłonie.

Skomplikowanym gestem i serią dźwięków brzmiących jak bardzo melodyjna modlitwa przywołała coś, co wyglądało jak drobna czarna dziura. Między jej dłońmi powstała przestrzeń zupełnie pochłaniająca światło. Oboje wpatrywaliśmy się w to jak zaczarowani. Było coś niepokojącego i fascynującego zarazem w tym drobnym pokazie. Przeszedł mnie dreszcz.

- Jest super, prawda? - zaszczebiotała, gdy światło powróciło między jej dłonie.

Przytaknąłem.

- O wiele prościej przychodzi mi niż przywoływanie światła. Naturalniej.

Posłałem jej uśmiech. Była podekscytowana. Jej humor powoli udzielał się i mi. Słońce przestało być tak duszące jak wcześniej, a zapach lawendy jakby odżył.

- Co się stało, że przyjechałaś szybciej?

- Pomyślałam, że musisz być tu strasznie samotny. I nie mogłam doczekać się kolejnego spotkania. Więc oto jestem - uniosła ręce do góry w triumfalnym geście.

- To miła niespodzianka.

Znów ją przytuliłem. Odwzajemniła gest.

- Coś cię trapi? - odsunęła mnie na długość ramion.

Przekrzywiła głowę. Powieliła mój gest śmiejąc mi się w twarz.

- Możesz mi powiedzieć.

- To nic takiego - zachichotałem, odwracając się nieznacznie.

- No dawaaaj - dźgnęła mnie palcem. Oddałem jej.

- Łapki precz! - wskoczyłem na łóżko. Zachwiałem się, tracąc na moment równowagę. Irene chichotała na ten widok.

Znów wsadziła mi palec między żebra. Odepchnąłem dziewczynę do tyłu. Złapała się stolika. Zsunęła się na podłogę. Wciąż śmiała się w głos trzymając się za brzuch.

- Wszystko w porządku?

- T-tak - wykrztusiła, a pomiędzy pojedyncze dźwięki wciskał się nieustający śmiech.

Usiadłem na łóżku, kręcąc głową z politowaniem. Irene powoli się uspokajała. Oddychała coraz spokojniej, nadal się uśmiechając.

- I po co ci to było?

Wyszczerzyła się bezczelnie.

- Chodź, mam coś dla ciebie.

Złapała mnie za rękę i pociągnęła w kierunku wyjścia. Bezładnie poderwałem się z miejsca i poszedłem-pobiegłem za rozentuzjazmowaną przyjaciółką.

Słońce na podwórku już nie było takie palące. Teraz zdawało się uśmiechać do nas. I ja uśmiechnąłem się ponownie, w końcu odetchnąłem pełną piersią.

The son of Apollo - syn ApollinaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz