Dla żadnej osoby, która z – wątpliwą, zdaniem niektórych – przyjemnością miała możliwość poznania Emerica Lussiera, nie może być niespodzianką, że uwielbia on brzmienie swojego własnego imienia. Nic dziwnego. W końcu jest ono dość dźwięczne, a przy tym okraszone przyjemnym dla ucha francuskim akcentem, wypracowanym przez jego właściciela przez lata, aby bez zastrzeżeń, móc przyjąć wykreowaną przez niego tożsamość francuskiego krytyka sztuki.
Droga do tej ciepłej posadki osoby powszechnie znanej i szanowanej w półświatku artystycznym, z pewnością nie należała do najprostszych i momentami jej odcinki można by nawet określić mianem niemal niewykonalnych, jednak i takie kamienie milowe były zdatne do przeskoczenia, nawet bez większych turbulencji. Oczywiście, aby to się udało trzeba było być nikim innym, niż Emericiem Lussierem. To chyba jasne.
W tym wszystkim, wartość imienia Emerica niezwykle wzrosła, a jego właściciel obnosił się z nim dumą, nie dając nikomu o nim zapomnieć i zdecydowanie nie pozwalając sobie zniknąć ze świadomości innych. Może właśnie to było powodem, dla którego większość współpracowników Lussiera tak bardzo ceniła sobie wartość ciszy i napawała się spokojem, który panował pod jego nieobecność? Jest to nawet bardziej niż prawdopodobne.
Dzisiejszy dzień z całkowitą pewnością był łaskawy dla podobnych wielbicieli ciszy, bowiem Lussier nie pokazał się dzisiaj w swoim miejscu pracy ani na chwilę.
Emeric leniwie przeciągnął się, wyciągając ręce ku jasnemu sufitowi kawiarni i zadzierając nos do góry, zupełnie jak kot – mały, prawie rudy i niesamowicie miałkliwy kot. Kiedy wrócił już do normalnej, wyprostowanej i zdrowej dla jego kręgosłupa pozycji, przejechał nadgarstkiem po policzku, trącając przy tym duże okulary w szerokiej, przezroczystej oprawie. Ponownie tego dnia przyłapał się na tym, że zgubił temat zanim nawet udało mu się dobrnąć do połowy pierwszej wersji drugiego akapitu eseju, który pisał dosłownie od kilku godzin.
Patrząc na prawie pusty dokument tekstowy, naprawdę trudno było mu skupić się na czymkolwiek innym, niż na pojawiającym się i znikającym kursorze, dlatego nic dziwnego, że spod jego wirtualnego pióra nie wyszło nic wartościowego.
Rzecz jasna, trudno było o to, aby mężczyzna zauważył genezę braku należytej efektywności w sobie, więc bez mrugnięcia okiem, zgonił ją na fakt zamknięcia jego ulubionej kawiarni na rogu Kingwood Street. Jej likwidacja sprawiła, że zamiast całodniowego przesiadywania w miłym i przytulnym lokalu w stylu retro, dziś znajdował się w wielce minimalistycznej kawiarence, która przemawiała do niego w sposób nie inny od słów: „proszę, oto ja – najnudniejsze miejsce, jak Queenbourne długie i szerokie”.
To nie tak, że miejsce to nie rozsiewało wokół siebie aury, nadającej jej uroku, bo być może była to prawda, choć na pewno nie w przeświadczeniu rozżalonego stratą ulubionego miejsca Emerica, który spisał kawiarnię „Querencia” na straty. Nie przemawiało do niego połączenie jasnej, niemal pistacjowej zieleni, bieli i jasnego drewna, gdyż jego zdaniem było ono najzwyczajniej w świecie zbyt banalne, nawet jeśli dla innych, mniej wrażliwych na takie błahostki, oczu, mogłoby wydać się nawet dość estetyczne, bo owszem, tak było. Niestety dla kawiarni, banał przebijał estetykę.
Poza tym, wszechobecna zieleń gryzła się z jego marynarką. A tak być nie mogło.
Pośród dźwięków wstukiwania kolejnych słów na wysłużonej klawiaturze laptopa, o pomarańczowej klapie, Emericowi udało się usłyszeć pokasływanie, jednak ani kasłanie, ani tupanie, ani dmuchanie, zły wilk, czy trzy świnki w diabelskiej kooperacji ze świnką inżynierem na czele, nie były w stanie wzbudzić wystarczającego harmideru, aby wyrwać szanującego się i zapracowanego krytyka sztuki z wiru pisania, podsianego inspiracją, która najwyraźniej spoczywała gdzieś w połowie zimnego kubka kakao, gdyż uruchomiła się zaraz po jego wypiciu, sprawiając że w głowie blondyna zawisły nici pomysłów, które po splątaniu utworzyły całkiem stylowy sweterek dla jego recenzji. Rzecz jasna, wciąż nie było to wystarczające odzienie dla jeszcze nie gotowej analizy, na którą czekał przygotowany wcześniej plik tekstowy, z utęsknieniem dopatrując się chwili wypełnienia go pierwszymi stronami tekstu. Tak, Emeric z pewnością miał swoje własne metody i, jak widać po efektach w postaci całkiem niezłej sławy w świecie pasjonatów sztuki, zabójczo skuteczne. Co z tego, że swoje recenzje zaczyna ubierać od swetra? Jeśli ostateczna stylizacja wychodzi nieskazitelnie – okrągłe nic. Chociaż nie, krągłości ponownie wracają do modowych łask... A więc „nic” odziane w gumowe baleriny, spódnicę bombkę i ohydnie neonowy sweter bliźniak? Dokładnie, to byłaby najobrzydliwsza definicja. Chwila, o czym to on myślał...? Ach tak, esej!
CZYTASZ
nieistotne momenty
Fantasysen I 1. «naturalny stan umożliwiający organizmowi wypoczynek» 2. «projekcja ludzkiego umysłu, umożliwiająca uporządkować informacje, a także uporać się z trudnymi emocjami, które odczuwa jednostka»