Moją pierwszą roślinkę dostałam prawie trzy lata temu. Oczywiście nie była to pierwsza roślina którą miałam kiedykolwiek, ale pierwsza, którą tak pokochałam i o którą tak dbałam.
Nazwałam ją Dainsleif, z myślą, że tak jak postać, której imię dostała, będzie nieśmiertelna.
Z czasem dostawałam kolejne roślinki. Jedne przeżywaly dłużej, drugie krócej. Podtrzymywałam tradycję nazywania ich po postaciach z Genshin Impact. Przeżywałam śmierć każdej tak samo. Poza Scaramouche.
Scaramouche umarł z dnia na dzień. Jednego dnia był zdrowy, rozrastał się jak żadna inna roślina, którą miałam. Następnego dnia znalazłam go zgniłego. Żadne gnicie, grzyb, przesuszenie nie mogło postąpić tak z dnia na dzień. Nie udało mi się go uratować.
Z czasem połączyłam kropki i uświadomiłam sobie, że to moje krzyki, płacz i głos ratownika medycznego z telefonu go zabiły.
Świadomość tego narzuciła mi inne spojrzenie na śmierć moich roślin, ale dopiero gdy ostatni liść Dainsleifa upadł, dotarło do mnie, od czyjego życia jest to zależne. Tak, jak Scaramouche umarł w dniu próby samobójczej mojego chłopaka, Dainsleif upadał od roku. Od czasu diagnozy mojego dziadka. Odbijał się, od dna, gdy chemioterapia mu pomagała. Wczoraj stracił ostatni liść. Prognozy mówią, że dziadek nie dożyje końca maja.
Olek przeżył, Scaramouche nie. Dalej walczę o stan korzeniowy Daisnelifa z myślą, ze jeśli może żyć tylko jeden z nich, Boże, zabierz dziadka do siebie. Nie zależy mi bardziej na roślinie, niż na własnym dziadku. Chcę, żeby dziadek przestał cierpieć, choćby to cierpienie miało przejść w całości na mnie, że to ja go zabiłam.
CZYTASZ
A home for flowers (dead)
RandomLubię mówić do roślin, ale boję się, że to właśnie moje słowa je zabiły.