Ptaszyna

106 20 23
                                    

Odsunęła ciężkie zasłony i z uśmiechem przywitała letni poranek. Złote wstęgi wdarły się do sypialni wypędzając resztki nocnego jarmarku snów. Przeciągnęła się i spojrzała w dal. Morze było spokojne. Horyzont, hen daleko, migał blaskiem odbijanych promieni Słońca. Zdjęła koronkową piżamę i z ręcznikiem przewieszonym przez ramię udała się pod prysznic. Z głośników płynął koncert Vivaldiego. Krótkie, dynamiczne pociągnięcia smyczkiem o struny skrzypiec napawały ją spokojem. Prysznic dodał jej energii. Nastawiła ekspres i już po chwili po jadalni rozniósł się aromat świeżo palonych, brazylijskich ziaren. Mocna, czarna kawa była odbiciem jej duszy. Nie było w niej miejsca na cukier, czy mleko. Po rytualnym, porannym wypiciu kawy, zamierzała pozwolić sobie na chwilę oddechu, rekompensując tym ciężki tydzień pracy. Jedynym sposobem na zmycie z siebie lepkiego brudu, jaki niechybnie oblepiał ją w trakcie procesów, było bieganie. Zmęczyć ciało, oczyścić umysł.

Wpatrywała się w dno, opróżnionej jednym haustem filiżanki. Twarz skatowanej dwunastolatki, rodzicom, której zafundowała dożywocie, mignął mimowolnie. Vivaldi przywiódł ją z powrotem do jadalni. Kwiaty w wazonie otumaniały swym aromatem. Zaciągnęła się nimi, a przed jej oczyma pojawił się bezdomny. Mogła wyobrazić sobie odór jego ciała. Tu nawet lilie nie pomogą. Wzdrygnęła się na wspomnienie posiatkowanego ciała i nasiąkniętej moczem odzieży człowieka, z którego inny człowiek zrobił sobie żywą lalkę do wyładowania frustracji. Dożywocie. Rozejrzała się wokół. Jej uwagę zwróciła zdobiona okładka opasłego tomiska. Książki. Lek na całe zło. Odcięta głowa nauczycielki, niekompletne zwłoki, skonsumowane częściowo przez mężczyznę podającego się za wariata. Status pacjenta- zdrowy na umyśle. Dożywocie. Odłożyła książkę na stoliku w salonie, by nie umknęła jej, gdy wróci z joggingu. Zrzuciła z siebie miękki ręcznik i spojrzała w lustro. Zgwałcona i uduszona kablem, z otwartymi wciąż oczami, na rzęsach których błądziła ostatnia łza. Sąsiad z góry, wiedziony głęboką miłością zabija w akcie... Cóż, to nie ma znaczenia. Dożywcie. Kilkoma susami dostała się do łazienki, w której leżał dres. Po chwili ubrana w różowy komplet raz jeszcze rzuciła okiem za okno. Ani jednej chmury, choć zwłoki niemowlaka toną w przydrożnym rowie. Siatka foliowa nie chroni przed deszczem. Matka w akcie desperacji porzuca dziecko. Dożywocie. Pogładziła płaski brzuch, który nigdy nie wydał dziecięcia na ten świat. Po co? By stało się ofiarą, lub o zgrozo oprawcą? Machnęła ręką i udała się do kuchni, by napełnić bidon wodą. Vivaldi spuścił z tonu. Muzyka przeszła ze stanu znerwicowanego skrzypka do tego, który jedną nogą drzemie w najlepsze. Kojące pociągnięcia łagodziły obyczaje- innych, nie jej. Różowy bidon pokryty krwią, która przywarła do jej dłoni, tak samo jak krwawy młotek nastolatka, którym zabił swoich rodziców. Dożywocie kupione dwudziestoma pięcioma ciosami miażdżącymi czaszki małżeństwa. W rytm muzyki wykonała dwa piruety i tanecznym krokiem podeszła do szafy. Uklękła przy regale, w którym chowała buty sportowe. Białe, niczym nieskażone, pachniały świeżością. Nim zatopiła stopy w miękkim materiale, otworzyła okno, by zaczerpnąć morskiej bryzy. Wilgotne powietrze omiotło jej twarz. Brak ciała, wymęczone, poturbowane, wylądowało za burtą. Brak dowodów. Słowo kobiety przeciwko słowu oprawcy. Martwi nie mają głosu. Nie dożywocie, znaczy wolność. Odwróciła się kryjąc twarz za burzą kasztanowych włosów, które odgarnęła wyuczonym tikiem. Zdjęcie przyjaciół w złotej ramce stało na szycie białego regału. Zbiorowe morderstwo w lesie. Niepełnosprawny chłopiec ofiarą szkolnych dzieciaków. W zderzeniu z niepodważalnymi dowodami wygrywa wiek morderców. Za młodzi na karę, za starzy na nauczkę. Muskana letnim wiatrem, ubrała białe adidasy i wróciła po bidon. Spięła włosy w luźny kok. Kosmyk włosów sterczał z ziemi, pod którą ukryto ciało kobiety. Jak umarła? Szkielet nie powie. Umarła i tyle. W głuchym lesie nikt nie usłyszał ciężkich kroków człowieka wlokącego ciało kobiety. Nie ma winnego, nie ma kary.

Stanęła przed solidnymi drzwiami wyjściowymi. Dębowe wrota z szeregiem zasuw dzieliły ją od reszty świata. Złapała oddech i wyciągnęła dłoń. Już prawie musnęła klamkę, wędrując drugą ręką w stronę zabezpieczeń, gdy w mig oprzytomniała. Okulary przeciwsłoneczne. Przecież ma wrażliwe oczy. Podobnie jak staruszka, której skradziono dobytek życia, uprzednio brutalnie wydzierając z niej ostatnie tchnienie. Przy zwłokach leżały grube szkła w starych oprawkach. Nic by przez nie nie zobaczyła, bo krople krwi skutecznie przysłoniły widok. Dożywocie. Dla kogo? Tego nie wie nikt, prócz złodzieja tchnień. Gotowa na trening, ponownie zajęła miejsce przy drzwiach. Była podekscytowana. Energia ją rozpierała. Oczyma wyobraźni biegła już plażą, wzdłuż obmywającego jej stopy morza. Nad głową krążą mewy, wykrzykując pieśń życia. Słońce prószy ciepłymi promieniami. Czuła to wszystko. Twarz smagana wiatrem, piach zapadający się pod naporem jej stóp. Oprzytomniała nagle na dźwięk komórki.

- Prokurator Działyńska słucham.

W pełnym skupieniu przytakiwała na słowa rozmówcy. Obiecała sobie, że nie odbierze telefonu z pracy podczas weekendu. Miała przecież wypocząć. Zbrodnia jednak nigdy nie śpi.

Skończyła rozmowę rzeczowym „zajmę się tym" i odłożyła telefon na komodę stojącą, tuż przy drzwiach wyjściowych, po czym wróciła do miejsca, w którym skończyła swój cotygodniowy rytuał. Był niczym ceremonia odprawiana z najwyższymi honorami. Sprawiała tym sobie ogromną radość, dając jednocześnie nadzieję na więcej. Otworzyła drzwi. Spojrzała w lewo, potem w prawo. Żywej duszy. Podniosła prawą nogę, a podeszwa białego adidasa niemal zetknęła się z zimną posadzką korytarza. Odskoczyła prędko i lekko zmieszana postawiła stopę obok drugiej, stojącej wciąż w mieszkaniu. „ To więcej niż tydzień, temu i mniej niż następnym razem" pomyślała usatysfakcjonowana.

Zdjęła buty i z namaszczeniem odłożyła do szafy. Okulary wylądowały tam gdzie zawsze, bidon spoczął w kuchni, a różowy dres w łazience. Owinęła ciało szlafrokiem . Chwyciła grube tomiszcze w dłoń i jeszcze przez krótką chwilę przyglądała się mewom. I ona jest ptakiem, zamkniętym w klatce, którą zbudował jej umysł.


PtaszynaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz