ᯓ★
Harper
Z dnia na dzień coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, jak bardzo nienawidzę swojego życia. Zresztą z wzajemnością. Nigdy jednak nie potrafiłam wskazać jednego, konkretnego powodu, dlaczego tak było. Może dlatego, że najzwyczajniej w świecie było ich zbyt wiele? Tak wiele, że w pewnym momencie przestałam je liczyć? Ale gdyby ktoś kazał mi podać prosty przykład z codzienności, dla którego każdego ranka miałam ochotę rzucić się pod pierwszy lepszy samochód, raczej nie stanowiłoby to dla mnie trudności. Pierwszym powodem mojego złego nastroju zawsze był budzik. Albo raczej jego nieskuteczne działanie, dzięki któremu moja kariera zawodowa kelnerki aka baristki wisiała dosłownie na włosku przez moje notoryczne spóźnienia.
– Kurwa mać – z ust wyrwało mi się przekleństwo, gdy z pośpiechu znowu pomyliłam nogawki spodni. Nawet przedmioty martwe zwróciły się tego dnia przeciwko mnie.
Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać, kiedy szarpanina z jeansami weszła na wyższy poziom, ponieważ materiał nie chciał współpracować z moją wilgotną jeszcze po ekspresowym prysznicu skórą. Być może było w tym sporo mojej winy, bo sama utrudniałam sobie życie swoimi „pięciominutowymi” drzemkami, ale byłam tylko człowiekiem.
– Od dziś będę podpierać oczy na zapałki – warknęłam, wrzucając telefon do torebki. W międzyczasie wsunęłam na nogi czarne trampki, a następnie zgarnęłam kluczyki od domu z szafki na buty.
Tak, byłam tylko człowiekiem, i to zdecydowanie kiepskim w dotrzymywaniu obietnic. Już nawet mi samej nie chciało się wierzyć w to postanowienie. Nie pierwszy i nie ostatni raz próbowałam sobie to wmówić, a zawsze kończyło się tak samo.
Trzasnęłam drzwiami tak mocno, że aż zatrzęsły się w zawiasach. Zbiegłam po schodach, pokonując po trzy stopnie na raz. Tylko cudem nie skręciłam sobie kostki. Moja radość niestety skończyła szybko, gdy uświadomiłam sobie, że nie zamknęłam drzwi na klucz.
Super. Kolejne pięć minut w plecy.
Przez ten drobny incydent byłam już spóźniona nieco ponad dwadzieścia minut, więc aby nie pogarszać swojej i tak niezbyt kolorowej sytuacji postanowiłam pomalować się po drodze. Wtedy moim nie do końca jeszcze w pełni pracującym szarym komórkom taki plan wydawał się planem doskonałym. Niestety, teoria nie przełożyła się na praktykę tak dobrze, jak zakładałam, a przekonałam się o tym w chwili, gdy prawie zderzyłam się z witryną sklepową. Na szczęście obyło się bez większych szkód. I kiedy myślałam, że ostatnią prostą pokonam bez przykrych niespodzianek, mój pech musiał się odezwać. Przydeptałam butem rozwiązaną sznurówkę, przez co prawdopodobnie wyłożyłabym się jak długa, gdyby nie uratowała mnie latarnia, której chwyciłam się tak kurczowo, jakby od tego zależało moje życie. Bo po części tak było.
- Cholera jasna! – zawołałam zirytowana, a jakaś starsza pani przechodząca obok pośpiesznie zasłoniła dłońmi uszy na oko pięcioletniej dziewczynce, patrząc na mnie krytycznie.
- No wie pani co? – zapytała oburzona. – Taka młoda dziewczyna, a tak się wyraża! I to przy dziecku!
Gdy upewniłam się, że odzyskałam równowagę, puściłam słupek i strzepnęłam niewidzialny kurz ze swoich spodni.
- Przepraszam. To wszystko przez emocje – wyjaśniłam speszona, odchodząc pośpiesznie. – wyjmij kija z dupy, pomarszczony antyku – dodałam ciszej. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła.
Po średnio trzech minutach stałam zdyszana pod kawiarnią, próbując w miarę dyskretnie wybadać teren. Nie zauważyłam nigdzie zagrożenia w postaci szefa, więc szybko wyślizgnęłam się do środka modląc się w duchu, aby uniknąć przyłapania, a tym samym pogadanki na temat spóźnień. Bez przeszkód dotarłam na zaplecze. Odetchnęłam z ulgą, cicho zamykając za sobą drzwi.