Wypieram się fatalnych herezji, które zżerają mój byt. Chciałbym móc się odrodzić.
~ Florent Mothe jako Antonio Salieri
Miłość ostrzejsza od lśniącego zakończenia sztyletu... Zawsze zastanawiałem się, jak można jednocześnie coś tak mocno kochać, zakrywając zarazem całunem palącej nienawiści. Te dwa, pozornie odmienne uczucia powinny być do siebie przeciwstawne. Odpychać wzajemnie, gdy tylko jedno z nich zaczynało wydawać swój okrutny plon w kruchym, ludzkim sercu.
To było jednak rodzeństwo, niemal bliźniacze. Nienawiść była w stanie zawlec za sobą swego romantycznego brata, razem tworząc iście morderczy duet. Działali razem, niosąc ze sobą wieczną zgubę.
Właśnie oni stali się moim przekleństwem. Nocną marą, zaciskającą zimne palce na mej szyi, odbierając możliwość swobodnego oddechu. Dusiłem się cuchnącym swądem zazdrości, pozwalając by ta pochłonęła moje serce do cna, niczym żarłoczny padlinożerca.
Gniłem od środka, odurzony demonicznym obłędem i rządzą bycia tym pierwszym, najlepszym i wychwalanym. Pragnąłem odzyskać moje miejsce na tronie uwielbienia wśród znamienitych, wiedeńskich salonów. On mi to wszystko odebrał. Pojawił się znikąd, jako dezerter i uciekinier, wygnany przez własną chciwość i pychę. Bez wahania i z pełną, bezczelną premedytacją wkradł się na cesarski dwór, uwodząc Najwyższego swymi kompozycjami. Zabrał mi to, na co pracowałem przez tyle lat. Rzeka przelanej krwi, potu i łez została ciśnięta bezwładnie w piach. Wszystko za jego sprawą.
To nie tak, że byłem jakimś przeciwnikiem twórczości tego nieco nazbyt dumnego młodzieńca. Potrafił poruszyć nawet najbardziej zatwardziałe serce, robiąc to jedynie za sprawą kilku nut. Ja również padłem ofiarą jego nadzwyczajnego geniuszu, nie chcąc jednak dopuścić do siebie tej myśli.
Jakaś drobna, czysta i nie naruszona przez szaleństwo cząstka mnie drżała z rozkoszy, słysząc to jedno, konkretne imię. Zasługiwał wszak na tak wielkie uwielbienie. Każde kolejne dzieło wyskakujące spod jego pióra było jeszcze lepsze i piękniejsze. Chciałem móc zachwycać się tym geniuszem niczym zauroczone dziewczę, nie bacząc na to co będzie jutro.
Zdawałem sobie jednak sprawę, iż nie jestem w stanie skomponować ni jednego dzieła, które mogłoby dorównywać symfoniom mego rywala. Nie miałem takiego talentu, jak on. Mój sukces opierał się na ciężkiej pracy i długotrwałych ćwiczeniach. Los nie obdarzył mnie tak kornym błogosławieństwem jak jego. Jak widać, od poczęcia ten pusty świat miał na niego plan. To on miał błyszczeć, ja zaś tkwić w jego cieniu.
Nie znosiłem bierności. To najgorszy ruch, jaki można podjąć podczas prawdziwej potyczki. Wszak gdy nie odpierasz ataku, pozwalasz na swą śmierć. Stajesz się łatwym celem do natychmiastowej eliminacji. Pokazujesz słabość, jakobyś krzyczał swemu oprawcy „Choć, zabij mnie! Nie będę się bronić, ani uciekać". Wrodzony upór nakazał mi walczyć o moje miejsce na tej ziemi. Odzyskać wszelką chwałę, którą odebrał mi prosty syn zapomnianego muzyka-nędzarza.
CZYTASZ
L'Assasymphonie. Zabójcza Symfonia. || Mozart Opera Rock Fanfiction ||
Fanfiction~ Gniłem od środka, odurzony demonicznym obłędem i rządzą bycia tym pierwszym, najlepszym i wychwalanym. Pragnąłem odzyskać moje miejsce na tronie uwielbienia wśród znamienitych, wiedeńskich salonów. On mi to wszystko odebrał. ~ Kąpał się w zaszczyt...