Truly... (I)

6 0 0
                                    

... I wanna know what's on my mind

Kolejne natrętne myśli panoszyły się po mojej głowie, ale miałem problem, by pochwycić choćby jedną z nich, przyjrzeć się jej, poznać i jakoś odnieść. Niczym potok płynęły wartko, co wywoływało ból, na który na razie nie chciałem reagować tabletkami.

„Prawdziwie chcę wiedzieć, co jest w mojej głowie", myślałem, ale nie było możliwe poznanie tego, kiedy gonitwa zdawała się nie ustawać, a wręcz przybierać na sile. W takich chwilach wiedziałem, że działa lekkie upojenie alkoholowe, jednak lodówka od razu dała znać, że ni piwa w niej nie znajdę, ni innego trunku z procentami. Nie miałem barku, w którym chomikować by mi przyszło butelki z whisky, na której zupełnie się nie znam, czy innych ginów, szkockich czy bourbonów.

Pozostało więc wyjść na zewnątrz w celach zakupu.

I jakby to siła jakaś – niższa czy wyższa, w co kto wierzy – nakazała jednemu z moich nielicznych znajomych by właśnie teraz się odezwał. Mogłem odrzucić połączenie, mogłem poczekać, aż telefon przestanie dzwonić, i wtedy napisać esemesa, ale choć byłem introwertykiem, pewnym konfrontacji nie zwykłem odkładać zbytnio w czasie.

– Słucham cię.

– Cześć, nie masz ochoty się napić?

Miałem i to wielką, ale wiedziałem, że on widzi to inaczej – nie jako wypad do sklepu, a całonocną popijawę w jakimś lokalu.

– No, mam – zacząłem powoli, szukając w głowie jakieś wymówki, by jednak mnie z domu nie wyciągnął, ale znajomy był szybszy.

– To super, bo ja też! Stoję właśnie przed twoim blokiem, więc się zbieraj, bo idziemy do „Sfinksa", mają promkę na szoty!

Czyli ten dziwny wymysł, którego moje ciało nigdy nie akceptowało i zawsze zwracało. Nigdy nie był ze mnie zbyt imprezowy typ, który bawiłby się w towarzystwie kolorowych koktajli i lejącej się strumieniami wódki. Nigdy nie porywały mnie hity, które na każdej dyskotece wybrzmiewały, póki ktoś miał jeszcze siły je puszczać. O wiele łatwiej przychodziło mi ukrywać się w mieszkanku pod kocem i z serialami, ale skoro już znajomy dzwonił – czyli o mnie pomyślał – to mogłem wyjść choćby na godzinę. W końcu wciąż miałem ochotę na alkohol.

„Sfinks" nie był lokalem o najlepszej reputacji, ale że jako jeden z nielicznych w mieście nie stosował na wejściu żadnej selekcji, każdy mógł do niego wejść i nabić kieszeń właściciela choć jedną dychą za drinka, którego zwróci z siebie, nim noc przemieni się w kolejny dzień. Wyjście do podobnego miejsca mogło dać człowiekowi wrażenie, ze jest niczym ptak i może pofrunąć, dokądkolwiek zechce. Dlatego czasami odpowiadało nawet komuś takiemu jak ja, kto do ludzi z własnej, nieprzymuszonej woli wychodził naprawdę rzadko.

Spotkaliśmy się przed moim blokiem, po czym ruszyliśmy w drogę, przed wejściem skinęliśmy jedynie głową bramkarzowi i bez większego, wylewnego powitania weszliśmy do środka, gdzie od razu zaatakowała nas muzyka starająca wwiercić się do mózgu i spróbować rozłupać go na pół niczym orzech kokosa. Znajomy popłynął wśród innych, kierując się prosto do baru, ja jednak poświęciłem chwilę, by zaznajomić się oględnie z otoczeniem. Jak można się było tego spodziewać, wieczór skazał na to miejsce ludzi, którzy albo byli bardzo zdesperowani, by tutaj szukać dla siebie wielkiej miłości, albo zbyt wykluczeni społecznie, by móc bez obaw wejść do innego klubu. Czułem się częścią tego marginesu, dlatego poczułem lepiej i poszedłem za kolegą, który już wlewał w siebie pierwsze piwo. Drugie stało przed nim, ale po nie nie sięgnął – przesunął za to kufel w moją stronę.

– Pij – polecił, a ja nie zamierzałem się stawać, buntować czy robić za świętoszkowatego abstynenta. Potrzebowałem alkoholu, nikt nie musiał mnie do niego nakłaniać.

Jasna ciecz spłynęła w dół spragnionego gardła, a ja aż westchnąłem nad wspaniałością tego jakże prostego, chmielowego trunku. Humor poprawił się mi do tego stopnia, że nawet zdołałem się uśmiechnąć.

Znajomy miał już drugi kufel w ręce.

– Idę na zaloty! – krzyknął, choć mimo głośnej muzyki byłem na tyle blisko, by usłyszeć go bez większych problemów. – Na razie!

Wiedziałem, że nie będzie robił za moją niańkę, sądziłem jednak, że pobędzie obok odrobinę dłużej. Nie zamierzałem iść w jego ślady, bo nie byłem ani typem łowcy, ani kimś, komu marzyłaby się wielka miłość, która swój początek wzięłaby w takim lokalu jak ten. Właściwie to miałem obawy przed zawiązywaniem znajomości w każdym miejscu, jednak bary, kluby i knajpy w szczególności nie zdawały mi się być odpowiednie do rozpoczynania najmniejszych nawet relacji z kimś, do kogo miałbym otworzyć buzię.

Zdecydowanie bardziej wolałem pozostać sam ze swoimi myślami nad kuflem czy kieliszkiem i z pomocą procentów złapać choć jedną, by ją przeanalizować, podzielić na części pierwsze i być może wyciągnąć z niej jakieś wnioski.

Dwie CzęściOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz