Mówili, że sny przenosiły w bezpieczne krainy, w których nie odczuwaliśmy strachu ani lęku. Przeżywaliśmy przygody, a potem zapominaliśmy o nich tuż po przebudzeniu. Tylko farciarze potrafili spisać wszystkie detale chwilę wcześniej opuszczonego świata. Niektórzy z samego rana, wstając z łóżka, nie mogli doczekać się momentu ponownego zaśnięcia. Powrotu do bezpieczności, której mogli potrzebować w prawdziwym życiu.
Cóż, znałam tylko jedną osobę, która utknęła między wiecznym snem a realnością życia codziennego. Czymkolwiek było. I która bardzo chciała wrócić. Do pewnego momentu.
Byłam nią ja.
Spytacie mnie pewnie, co się stało? A otóż sama do końca nie byłam pewna. Nie pamiętałam. Może pamiętałam, ale w małym stopniu. To dziwne, kiedy wam powiem, że ostatnim, co pojawiło się przed moimi oczami (a trwało to kilka minut, bardzo krótkich minut), to śnieżyca, lampy uliczne, rozbite samochody i kilka beztrosko leżących na drodze ciał. Domyślacie się pewnie, że byłam obserwatorem tego zdarzenia. Nie. Byłam jedną z osób, które w minusowej temperaturze, z obrażeniami ciała, walczyły o oddech. Tak, to było przerażające, ale i intrygujące zarazem. Patrzyłam na siebie z perspektywy trzeciej osoby. Zatem kim byłam w tamtym momencie? Nie miałam postaci człowieka ani ducha, ani innej podobnej materii.
Byłam łanią.
To było tak dziwne uczucie, że nie potrafię tego wyjaśnić. Nie potrafiłam krzyczeć ani płakać. Nie potrafiłam nawet się ruszyć, tym bardziej gdy kilka metrów przede mną pojawił się jeleń. Zdawało mi się, że kiedy spojrzeliśmy sobie w ślepia, coś się zadziało. Wkrótce on ruszył w stronę błyskającego światełka. Chciałam podążyć za nim, ale życie miało dla mnie inne plany. Jakaś niewidzialna siła pchnęła moim ciałem do tyłu. W jednej sekundzie zniknęła cała zaśnieżona sceneria, a pokazała się mleczna gęsta mgła. Nic poza nią.
Znowu byłam pulchną czternastolatką ze ściętymi na boba blond włosami. Miałam ludzkie ręce, nogi, tułów oraz odpowiednich rozmiarów głowę. Niestety nie widziałam w tym większego pocieszenia ze względu na upiorne miejsce. Podniosłam się z łatwością, mając nadzieję, że przewyższę wzrostem mgłę, ale ta wydawała się sięgać nieskończoności. Chłodne bezwietrzne powietrze sprawiło ciarki na moich rękach. Osoba w mojej sytuacji zaniepokoiłaby się lub wpadła w panikę. Problem w tym, że nie potrafiłam wydusić z siebie żadnych negatywnych emocji. Czułam się... zobojętniała? Starałam się przypomnieć jak i dlaczego tutaj trafiłam, ale miałam w głowie totalną pustkę.
– Marcelina – powiedział jakiś cichy, bardzo łagodny głos.
Mgła rozrzedziła się pod wpływem głosu, tworząc coś na wzór korytarza. Ruszyłam w tamtym kierunku żwawym krokiem: coś podpowiadało mi, że to kolejny element, który musiałam zaliczyć, aby zrobić jakiś postęp.
Zatrzymałam się kilka kroków przed ogrodową huśtawką. Wyglądała cudacznie na tle nicości. Na huśtawce siedziała osoba ze słomianym kapeluszem na głowie. Okazało się, że to staruszka w beżowej sukience. Usiadłam obok niej tuż po tym, kiedy uśmiechnęła się do mnie. Utkwiłam spojrzenie w dali, jednocześnie wprawiając w ruch huśtawkę.
– Czekałam na ciebie. Wprawdzie spotkałybyśmy się później, o, tam. – Wskazała palcem w górę. Nie ujrzałam niczego oprócz dziwnie gęstniejącej mgły. – Łania powiedziała mi, że przyjdziesz.
– Nie rozumiem – rzekłam, patrząc na bok twarzy staruszki. Jej cera była trupioblada: jakby przezroczysta.
Kobieta sięgnęła dłonią do kapelusza, z którego oderwała mały kawałek słomy. Wsunęła mi go we włosy z niezwykłą starannością.
– Moja Marcelino... A teraz? Czy rozumiesz?
Na drugie imię było mi Daria.
– Ta, która posiada dobro... – szepnęła kobieta, jakby czytała mi w myślach.
Najbliższą osobą była moja młodsza kuzynka. Umiałam śpiewać, dlatego śpiewałam, aby zakłócić kłótnie w domu. Za długimi rękawami bluz i swetrów chowałam siniaki. Byłam ścisłowcem. Bałam się robaków i wieczorów. Zapomniałam, jak się uśmiechać. Lubiłam gry komputerowe. Codziennie dokarmiałam bezpańskiego kota. Matka przypalała mnie papierosem. Malowałam paznokcie na żółto. Ojciec mnie nienawidził.
– Jesteś moją...
– Babcią – potwierdziła z radością w głosie.
Mieliśmy wypadek samochodowy. Czy ja...
– Nie żyję? – spytałam, bębniąc palcami po kolanie. – Gdzie jesteśmy?
Moja babcia rozejrzała się dookoła. Cmoknęła, poprawiając na nosie okulary.
– Tam, gdzie dusze dostały wybór.
– Od kiedy tu jesteś?
Z dziwnych powodów poczułam kłucie w gardle.
– Dotarłam tu... dawno temu. Łania powiedziała mi, żebym poczekała, bo ktoś mnie odwiedzi. Wydaje mi się, że usiadłam na tej huśtawce chwilę przed twoim przyjściem, ale naprawdę upłynęło kilka miesięcy. Zmarłam przed twoim wypadkiem samochodowym, Marcelinko. – Westchnęła.
– Dlaczego... miałaś na mnie poczekać?
– Po spełnieniu zadania będę mogła pójść dalej.
– Aha... – bąknęłam roztargniona.
– Marcelinko, musisz podjąć decyzję.
Przed nami pojawiła się łania.
– Wiem, że było ci tam ciężko. Bardzo mi przykro, że tak szybko mnie straciłaś. Zawsze cię kochałam, dziecko. Najmocniej ze wszystkich żywych osób. Nadal cię kocham. I będę cię kochać niezależnie od podjętej przez ciebie decyzji. Po powrocie tam – wskazała palcem w dół – łania obiecała, że wszystko zmieni się na twoją korzyść. Tyle przed tobą, Marcelinko... Możesz też pójść ze mną tam. – Spojrzała w górę. – Musisz wybrać.
Ślepia łani nie spuszczały ze mnie wzroku.
– Dlaczego łania?
– Ponieważ jest symbolem osaczenia przez zło. Dlatego patrzyłaś na siebie oczami łani.
– Nie wiem, co zrobić – szepnęłam po chwili ciszy, nachylając się. – Dawno nie czułam się tak bezpiecznie. Kiedy wrócę, wróci zło.
– Zło zawsze będzie istnieć. Pytanie, czy dasz radę się mu przeciwstawić? Tam nigdy nie byłaś sama. Wiem o tym. Wiedz, że jest wiele osób, które mogą oraz chcą ci pomóc, Marcelino. Dlatego tutaj trafiłaś.
– A czy przejście tam – wskazałam na górę – boli?
– Nie. – Uśmiechnęła się.
Moja mokra od krwi pierś zafalowała przez długi wdech i wydech.
Ścisnęłam ciepłą dłoń babci.
Razem poszłyśmy tam.
***
KONIEC
Już dawno wpadł mi pomysł na to opowiadanie.
Ściskam ❤️
PS: zapraszam do zapoznania się z moimi innymi książeczkami